< POSTKULTURA | << FILMY
Blade Runner (Łowca androidów)

Plakat z filmu 'Blade Runner (Łowca androidów)' Blade Runner (Łowca androidów)
Produkcja: Hongkong, USA, Wielka Brytania 1982
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: Hampton Fancher, David Webb Peoples
Obsada: Harrison Ford, Rutger Hauer, Sean Young, Edward James Olmos, M. Emmet Walsh, Daryl Hannah, William Sanderson, Brion James i inni
Zdjęcia: Jordan Cronenweth
Muzyka: Vangelis
Czas: 117 min.

Łowca androidów, film z 1982 roku w reżyserii Ridleya Scotta, z Harrisonem Fordem w roli głównej. Arcydzieło X muzy, klasyk kina fantastyczno-naukowego, uch, och, ach. I co najciekawsze: to wszystko jest prawda. Ale bym sam to zrozumiał, a nie sugerował się zdaniem innych, musiało minąć trochę lat. No i musiała pojawić się kontynuacja mająca trochę przekorny, ale merytorycznie uzasadniony dopisek 2049.

Gdy człowiek z małego dziecka staje się tym już ciut bardziej wyrośniętym, to zaczyna się interesować kulturą i sztuką. W tym kinematografią. Pojawiają się ulubione filmy, aktorzy. Niektóre nazwy i nazwiska zostają w pamięci na zawsze, niektóre znikają jak hmm, łzy na deszczu. Dla mnie taką osobą, po seansie Poszukiwaczy zaginionej arki w garnizonowym kinie gdzieś pomiędzy 1987 a 1988, został Harrison Ford. W przeciągu następnych lat, trwałym elementem moich kulturowych fascynacji było 6 filmów z Fordem, w których zagrał on dwie legendarne role. Odważnego, szorstkiego w odbyciu archeologa, oraz równie szorstkiego, choć o dobrym sercu kosmicznego przemytnika. Dzięki posiadaniu już kablówki, w której dziwnym trafem była stacja Sky Movies, Harrison Ford był dla mnie również analitykiem CIA wplątanym w szpiegowskie historie. Zaś nadal jeszcze działające kino garnizonowe pokazało mi, że może być on wiarygodny jako lekarz, walczący z niesłusznym oskarżeniem. Przeglądając wówczas obszerne dodatki telewizyjne dodawane do weekendowych wydań gazet, w przypadku Harrisona Forda za każdym razem można było natrafić na informację o pewnym filmie. Z opisów wynikało że film, choć nie stał się tak rozpoznawalna marką jak Wojny gwiezdne czy Indiana Jones, ma jednak to COŚ.

Łowca androidów.

Na początku lat 90. XX wieku, choć trudno w to uwierzyć, nie było Internetu czy kilkudziesięciu stacji telewizyjnych nadających w języku polskim. Nadrabiała to kablówka, będąca dość dobrym źródłem informacji, także dzięki telegazecie. Natomiast miejscami w których można było coś obejrzeć, były oczywiście kina i wypożyczalnie kaset video. W każdym większym mieście w Polsce działało po parę takich miejsc. Pożądanym towarem były tam oczywiście nowości filmowe, na które trzeba było się zapisywać w "zeszycie kolejkowym". Gdy w 1994 roku weszła w życie ustawa normalizująca działanie prawa autorskiego, dostęp do zachodnich produkcji audio-video zaczął powoli zaczął być naprawdę szeroki. Jednak nie dawało to żadnych przesłanek do tego, że uda mi się obejrzeć Łowcę androidów.

A jednak!

W wypożyczalni, z której korzystałem była kaseta z tym filmem, będąca najprawdopodobniej efektem działań jakiegoś polonijnego przedsiębiorstwa. Czyli do kaset nabytych za granicą, dograno polskiego lektora. I to zapewne w oparciu o umowę z właścicielami praw do filmu, jednak nie na takich zasadach, jakie zaczęły obowiązywać później.

Jakość zajechanej kasety VHS nie powalała. Zaś film? Znudzony i zmęczony Rick Deckard nie miał nic wspólnego z zawadiackim Indianą "w ryj dać mogę" Jonesem czy z romantycznym jak czołg w natarciu Hanem Solo. Kim w ogóle są te androidy? Z opisów i filmu mogłoby wynikać, że to jakieś roboty czy cyborgi jak w Terminatorze. A jednak te istoty ginęły jak ludzie, a nie jak maszyny. I o co tu w ogóle ma chodzić? Harrison Ford w gustownym płaszczu lata/chodzi po mrocznym mieście, ciągle z kimś gada. Film w końcu nabiera odpowiedniego tempa, gdy dochodzi do strzelaniny. Zabija człowieka, robota/cholernie wie co. A potem sceny na dachu i demoniczny Rutger Hauer, wówczas król filmów kina akcji na kasetach video. Jednym słowem nudy, więc o co tu tyle krzyku? Zadziałało jednak coś innego. Muzyka do filmu, którą napisał mistrz muzyki elektronicznej, Vangelis.

Moje poszukiwania związane z Łowcą androidów zgrały się z faktem, że dopiero w 1994 roku właśnie, po 12 latach od premiery została wydana muzyka do tego filmu. Wcześniej była dostępna poprzez bootlegi i pojedyncze utwory, wydawane na albumach Vangelisa. Mająca charakter słuchowiska, poprzez wplecenie w nią dialogów z filmu, budowała niesamowity klimat świata niedalekiej przyszłości, roku 2019. A przede wszystkim wypełniała w moim odbiorze, to czego nie dał film. Do tego, wraz z upływającym czasem powiększała się "masa krytyczna" inspiracji i wpływów, jakie Blade Runner wywarł na kulturę masową. Były to mniej lub bardziej udane rzeczy z gatunku cyberpunk, który choćby wizualnie nawiązywał już do dzieła Ridleya Scotta. W 1997 roku pojawił się też obraz Luca Bessona Piąty element, który pozbawiony co prawda aż takiej głębi, jest filmem o walce dobra ze złem, przesączony wręcz klimatem Łowcy androidów, nadając opowiedzianej w nim banalnej historii szlifów wyjątkowości.

Minęło parę lat. Gwiazda Harrisona Forda, poprzez wybory mało trafnych ról nieco przyblakła. Natomiast rozbłysła Ridleya Scotta. Pod koniec ubiegłego stulecia był on nie tylko wizjonerskim reżyserem, ale i uznanym producentem filmowym. Czyli twórcą mogącym w pełny sposób kontrolować proces powstawania i realizacji swoich mniej lub bardziej udanych dzieł. Stąd choć już w 1992 roku pojawiła się "reżyserska" wersja Łowcy androidów, to dopiero w 2007 roku Scott przygotował jej wersję "ostateczną".

Czysty, ostry jak żyletka obraz z płyty DVD w żaden sposób nie może się równać ze startą taśmą kasety VHS. Dwupłytowe wydanie, zawierające na drugim nośniku dokument przedstawiający realizację filmu, w cenie około 30 zł jest więc "ostatecznym" zaproszeniem by wejść i naprawdę zrozumieć świat, o jakim można było mieć tylko wyobrażenie. Bo choć w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku nie rozpoczęła się kolonizacja kosmosu, a po ulicach nie chodzą sztuczni ludzie, to oglądając ten film wyraźnie czuć niepokojącą znajomość tego co widać na co dzień, a co doskonale rozwinął Blade Runner 2049. Bowiem z perspektywy dzisiejszych czasów, w których pogoń za nieustannym wzrostem w gospodarce każe półgębkiem mówić, że najlepszym rozwiązaniem również nieustannej redukcji kosztów byłoby niewolnictwo, a wprost że robotyzacja, "sztuczni ludzie" z Łowcy androidów wydają się być najlepszym rozwiązaniem. Androidy, mające wszystko to co ludzie, jednocześnie pozbawione całego ludzkiego bagażu przeżytego życia i doświadczeń z nim związanych, mogłyby być idealnymi żołnierzami, robotnikami czy dostarczycielami erotycznych usług. I traf chciał, że amerykański pisarz Philip K. Dick w swoim twórczym szaleństwie, w powieści Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?, zarysował problematykę duchowych rozterek jakie mogłyby posiadać tacy sztuczni ludzie, a Ridley Scott nadał im filmową głębię.

Fizycznie doskonalsze od ludzi, jednak "pozbawione" duszy, choć mające wolną wolę, androidy w filmowym obrazie Scotta powtarzają tę samą drogę, którą przeszli biblijni Adam i Ewa. Jest więc chęć poznania prawdy o sobie, jest i bunt przeciwko stwórcy. Oklepany, wydawać by się mogło przecież motyw, na którym zbudowano całą zachodnią cywilizację, Łowca androidów syntetyzuje do jednej tezy: co sprawia że jesteśmy ludźmi? Scott w swoim filmie nie podjął próby szerokiej odpowiedzi na to pytanie. Nie miał zresztą też i takiej potrzeby, bowiem już od początku postawił sobie wysoko poprzeczkę. Łatwiej bowiem byłoby opowiedzieć nawet i banalniejszą historię, w świecie kosmicznych podróży i pojazdów. Tymczasem reżyser tylko delikatnie posłużył się sztafażem wielkiego, ponurego miasta, elementami cyberpunku czy motywami z kina noir. W to wszystko wplótł powyższe pytanie, choć próba odpowiedzi na nie padła dopiero po 35 latach w filmie Denisa Villeneuve.

Dziś, w dobie coraz śmielszych poczynań z ludzkim genomem, próbami zbudowania sztucznej macicy, świat w Łowcy androidów już nie jest tylko kolejną, mroczną, klimatyczną wizją przyszłości. Coraz bardziej można go traktować jak katalizator tęsknoty za światem, którego futurystyczne wizje powstawały w latach 60. i 70. XX wieku. Bowiem coraz nowsze technologie, coraz lepsze rozwiązania odwiecznych problemów, w żaden sposób nie zmieniły ludzkiej natury, a "sztuczni ludzie" tylko wyciągają to na wierzch. Brak w Łowcy androidów fantastycznej otoczki kosmosu, laserów oraz wybuchów sprawia, że na wierzch może wyjść coś jeszcze, co jest związane z ludzką egzystencją. Samotność. Idealnym tłem staje się zaś dla niej mroczne, zindustrializowane miasto, w którym nieustannie pada deszcz.

Te wszystkie elementy dają w rezultacie film, który sam w sobie neguje fakt, że kino - zwłaszcza fantastyczno-naukowe - powinno być tylko rozrywką. Bawiącą, przerażającą, zawsze mającą jednak mieć ten element "funu". Blade Runner tego nie posiada, o czym sam się przekonałem oglądając ten film po raz pierwszy na kasecie video, w wersji która była efektem konfliktu między jego twórcami. Bo i nie to było haczykiem, na który - jako młoda i mało jeszcze kumająca osoba - się nie złapałem. Jednak ten haczyk sprawił, że dziś można śmiało uznać że Łowca androidów to arcydzieło X muzy, klasyk kina fantastyczno-naukowego, uch, och, ach oparte na głębokiej analizie ludzkiego jestestwa. A jego kontynuacja, Blade Runner 2049 to wszystko dopełnia.

Ale o tym już w jego recenzji.

© 2017 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY