< POSTKULTURA | << FILMY
Czarna Pantera

Plakat z filmu 'Czarna Pantera' Czarna Pantera (Black Panther)
Produkcja: USA 2018
Reżyseria: Ryan Coogler
Scenariusz: Joe Robert Cole, Ryan Coogler
Obsada: Chadwick Boseman, Michael B. Jordan, Lupita Nyong'o, Danai Gurira, Martin Freeman, Angela Bassett, Forest Whitaker, Andy Serkis i inni
Muzyka: Ludwig Göransson
Zdjęcia: Rachel Morrison
Czas: 134 min.

Dający nadludzkie zdolności i niezniszczalny kostium T'Challa był jedynym elementem czyniącym ostatniego Kapitana Amerykę znośnym seansem. W tym jakże kosmicznie rozczarowującym i nudnym filmie on jeden stanowił powiew jakiejkolwiek świeżości i inności przy jednoczesnym dobrym rozpisaniu motywacji i działania postaci. Dlatego też Czarna Pantera była jedynym filmem Marvela, na jaki tak naprawdę czekałem. Tutaj nie było sytuacji jak w Thor:Ragnarok, który wziął mnie kompletnie z zaskoczenia. Ciekawa koncepcja, ciekawy bohater i znakomity reżyser, który nie zajmował się dotąd superbohaterskim klimatem.

Poprzeczkę postawiłem wysoko, licząc na talent aktorski Chadwicka Bosemana i talent reżyserski Ryana Cooglera. Czy film spełnił moje oczekiwania, czy też stanowił kolejne miałkie show Marvela, służące wyłącznie za przygotowanie do następnych Avengers?

Tydzień po akcji Wojny Bohaterów, książę T'Challa wraca do rodzimej Wakandy by zostać jej nowym władcą. Legendarna kraina, bogata w złoża najpotężniejszego metalu na świecie potrzebuje silnego władcy jak nigdy dotąd – targana konfliktami na zewnątrz i wewnątrz kraju, niepewna swojej przyszłości z uwagi na ryzyko ujawnienia prawdziwego poziomu technologicznego zaawansowania kraju.

Nie ukrywam, że przed seansem miałem kilka obaw dotyczących treści i przekazu, jaki może nieść ze sobą Czarna Pantera. Głównym winowajcą był wydany dwa lata temu Luke Cage, stanowiący dla mnie żenujące wręcz widowisko – nie dość że nudne, nie dość że nieciekawe, to obrzydliwie wręcz toksyczne pod względem niesionej wiadomości. Policja jest zła, biali są źli bądź nieobecni, czarnoskórzy Harlemu są tacy biedni i wykorzystywani na lewo i prawo, kompletnie bez żadnej winy. Stąd też z ogromną ulgą stwierdzam, że Czarna Pantera jest dobrym i ważnym filmem. Pierwsza połowa filmu stanowi dość standardowe "superhero" od Marvel Studios – tu pościg, tam bójka, gdzieniegdzie porozrzucane żarciki przy jednoczesnym bardzo wiernym zachowaniu klimatu i nastroju filmu, ukazując nam naprawdę "afrykańskiego" bohatera i przekonujący obraz Wakandy, będącej czymś pomiędzy El Dorado a Utopią.

Jednak co naprawdę mnie kupiło, i co stanowi najjaśniejszy punkt filmu, to cała jego druga połowa, w której pojawia się Erik Stevens aka Killmonger, grany przez Michaela B. Jordana. To jest pierwszy raz w dziesięcioletniej historii filmów MCU, kiedy antagonista stanowi emocjonalne centrum filmu, oraz jest motywowany czym innym niż bycie "dupkiem" bądź "maniakalnym dupkiem". Pierwszy raz na filmie Marvela autentycznie współczułem antagoniście, w pełni rozumiałem jego podejście oraz działania, a także chciałem go widzieć więcej na ekranie. Motywowany stratą i osobistymi bolesnymi doświadczeniami, zgorzkniały i zraniony, przy tym inteligentny i pewny siebie – Killmonger, pomijając głupią nazwę, był najbardziej ludzką negatywną postacią jaką widziałem w filmie superbohaterskim od bardzo dawna. W którymś wywiadzie wyczytałem, że Coogler inspirował się Jokerem z Mrocznego Rycerza – obawiałem się, że chodzi o anarchizm i mrok, który w przesadnych dawkach do Marvela po prostu nie pasuje. I tak, jak oba elementy w pewnym stopniu krążą wokół postaci Erika, tak Coogler przede wszystkim ujął człowieczeństwo i prawdziwy punkt widzenia, jaki prezentuje antagonista filmu. Tak Joker, jak i Erik nie są motywowani wyłącznie wewnętrznym złem – robią to co uważają, i trudno nie uznać ich punktu widzenia za częściowo chociaż przekonujący. Film miejscami może zbyt mocno stara się sympatyzować z Killmongerem, co skutkuje elementami, które są zbyt głębokie dla przyjętej konwencji, jednak ogólnie rzecz biorąc - gromkie brawa.

Co było w filmach Marvel Studios i komiksach Marvela problemem od zawsze, to prostota założeń na jakich działa świat. Dobro kontra zło, prawi kontra nieprawi, bohaterowie kontra mordercy. Coogler ten punkt także bierze na warsztat i tworzy sytuację, gdzie granice "bohaterstwa" stają się zamazane, sam film zaś sunie bardziej w kierunku osobistych doświadczeń oraz tego, jak z nimi sobie radzimy. W moich oczach ten film stanowi coś więcej jak tylko "kino superbohaterskie z czarnoskórym bohaterem". Ba, ten film nawet stanowi coś więcej niż ukazywanie kultury i różnorodności Afryki w formie kina superbohaterskiego. Ten film stanowi dokładną odwrotność intelektualnego śmietnika, jaki prezentują takie seriale jak Luke Cage, czy wydarzenia o jakich możemy przeczytać w Ameryce – gdzie wiele renomowanych uczelni traktuje swoich białoskórych studentów jak obywateli drugiej kategorii, a w międzyczasie quasi-faszystowskie bojówki Black Lives Matter czy Antifa biją bogu ducha winnych ludzi i pokazują, jacy to czarni są biedni i niewinni.

Mamy dwie przeciwstawne perspektywy. T'Challę, prawego księcia przede wszystkim pragnącego obronić swoje państwo, minimalizując ingerowanie w wydarzenia świata zewnętrznego. I Killmongera, zgorzkniałego i gniewnego zarówno przez dorastanie w Ameryce, jak i osobiste doświadczenia związane z Wakandą – postać, która uważa że "braci" powinno się uzbroić w broń Wakandy, a "kolonizatorów" obalić siłą. Film, i widz na równi rozumieją dlaczego Erik Killmonger tak myśli, co go uformowało, oraz że pod tym gniewem znajduje się smutny chłopiec, bez ojca i bez nadziei na przyszłość. Autorzy filmu nie starają się go wybielać, nie pokazują go też jako niezrozumianego antybohatera. W trakcie seansu widzimy, że tak naprawdę zarówno książę, jak i Erik mylą się w swoich założeniach i stanowią bardzo wiarygodne, niedoskonałe postacie. Jednak z tej dwójki to T'Challa jest gotów zmierzyć się z grzechami poprzednich pokoleń i dostosować to, w co wierzy bez poddania się nienawiści do reszty świata.

Reżyser daje też do zrozumienia, że to nie "biali są źli" - tylko ludzie są źli i dobrzy, niezależnie od koloru skóry. Mamy Klaue'a granego przez Andy'ego Serkisa - stereotypowy, nieco dziwnie podany bandytyzm i oportunizm. Oraz mamy Everetta, granego przez Martina Freemana, który stanowi jedną z najbardziej bezinteresownych i szlachetnych postaci filmu, pomimo początkowego sztywniactwa. Ten niby wrzucony "żeby był" biały agencik CIA okazuje się kimś, kto potrafi bez mrugnięcia okiem być gotowym na poświęcenie życia dla obcej osoby, oraz jednym z najlepszych pilotów uniwersum Marvela. Może i ta pochwała wydaje się czymś co powinno stanowić standard w każdym filmie, jednak po seansie Cage'a i kilku innych produkcji telewizyjnych naprawdę cieszy mnie, że Coogler nie chciał nurzać swojego filmu w bagnie BuzzFeedowej głupoty i hipokryzji.

Powiedziałem na początku recenzji, że ten film jest ważny. Być może jest to najważniejszy film superhero, jakiego potrzebujemy dzisiaj. Stanowiący coś więcej niż tylko przykład dla młodszego widza reprezentującego mniejszość etniczną – pokazując mu że kino nie widzi go tylko jako stereotypowego bandziora, bądź irytującego sidekicka i daje mu możliwość zostać kimś naprawdę szlachetnym, wiernym ideałom oraz introspektywnym. Jest to także film dla wszystkich gniewnych tego świata, którzy chcą obarczać innych winą za swoje krzywdy i błędy, dla każdego hipokryty, który jednym półgębkiem mówi o "rasizmie w Ameryce", drugim zaś wyzywa ludzi od "białego śmiecia, który trzeba zabić". To jest film pokazujący, że każdy tworzy swój świat i jest odpowiedzialny wyłącznie za swoje życie. Zarzuty mogą być celne, motywacja może być słuszna w świetle konkretnych doświadczeń życiowych, jednak przemoc, jako droga wiodąca do zmiany istniejącego stanu rzeczy jest błędnym założeniem – sprowadzi tylko cierpienie i dalsze konflikty.

Ostatnio przeze mnie oceniany Thor: Rangarok był świetnym, ironicznym i bardzo zabawnym widowiskiem, które zdawało się w pełni rozumieć niedorzeczność i niedojrzałość komiksów. Czarna Pantera zaś jest dużo poważniejszym i głębszym filmem – takim, który chce coś pokazać. Pokazać dojrzałe widowisko, pokazać miejsca inne niż Nowy Jork, pokazać ciekawych bohaterów i konflikt ideologii zamiast walki "dobra ze złem". Powiem bez ogródek, że ten film stawiam na niemal tym samym poziomie co Mrocznego Rycerza i Logana. Chciałbym, żeby kino superbohaterskie umiało się rozwijać, i przede wszystkim tyczy się to Marvel Studios. Czarna Pantera jest tego świetnym przykładem – dojrzały emocjonalnie reżyser nakręcił dojrzały emocjonalnie film. Zatrudnianie "super-geeków" skutkuje oglądaniem w kółko tego samego.

Ten film może Ci nie spodobać, być może go nie polubisz z uwagi na dysonans kulturalny. Jednak jeżeli nieco otworzysz drzwi do swojej strefy komfortu i wychylisz z niej głowę, to Czarna Pantera może okazać się dla Ciebie jednym z najlepszych filmów superhero ostatnich dziesięciu lat. Najciekawszym, najoryginalniejszym, najbardziej wiarygodnym i intrygującym. Po prostu wartym obejrzenia, i to więcej niż raz.

© 2018 Konrad 'Veskern' Ochniowski

< POSTKULTURA | << FILMY