Opowieść Jack'aSanki Ho


Opowieść Jack'a
(Kto powiedzial, że trzeba było znaleźć G.E.C.K.'a ;)



   Jak by nie patrzeć byłem zwykłym, młodym i głupim człowiekiem, który miał całkiem nieźle ułożone życie. Mieszkałem w wiosce zwanej Arroyo, w której znalazłem się w dość dziwny sposób. Otóż pewnej nocy ktoś podrzucił mnie koło mostu, który oddzielał wioskę od reszty świata. Tak przynajmniej mówiła mi przywódczyni. Dużo ze mną rozmawiała, a ja zawsze myślałem, że czyni to szczerze i nic przede mną nie ukrywa... Tak wiec moje życie przebiegało spokojnie dopóty, dopóki nie pojawił się On. On, czyli człowiek bardzo dziwny, mroczny i mający w sobie coś nieludzkiego. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, poczułem, że w jakimś stopniu jest mi bardzo bliski. Wiele od niego się dowiedziałem, gdyż opowiadał mi o swoich podróżach po zniszczonym świecie, który powoli się odradzał się z zgliszcz. Tylko ja z nim rozmawiałem, reszta wioski się go brzydziła - a może bała?. Wkrótce także i mnie zaczęto unikać, ale zanadto się tym nie przejmowałem - nie czułem się związany z tym miejscem od kiedy dowiedziałem się o otaczającym wiosce świecie. Jednak, przede wszystkim czułem, że wkrótce opuszczę tę wiochę - nie sądziłem jednak, że uczynię to tak szybko. Któregoś dnia mój przyjaciel, o ile mogłem go tak nazwać, zaczął się dziwnie zachowywać: majaczyć i dostawać ataku drgawek. Przypuszczałem, że jego chorobę mogło spowodować ukąszenie jakiegoś pustynnego zwierzęcia, być może skorpiona. Sprowadziłem miejscowego szamana, ten zaś odprawił swoje dzikie modły, a po zakończeniu dziwnym głosem powiedział, że mój przyjaciel ma w sobie demony inne od tych, które są mu znane. Nic z tego nie zrozumiałem oprócz tego, że mój przyjaciel umiera. Czuł się coraz gorzej. Kiedy przy nim czuwałem w nocy zdradził mi pomiędzy coraz częstszymi atakami, że gdzieś na dalekiej pustyni mieszka jego syn. Powiedział, że chce abym go odnalazł i przekazał mu dziwną taśmę, którą nazywał holodyskiem. Jedynym tropem, jaki mi dał, to żebym odnalazł w mieście San Francisco gościa o imieniu Gordon. Nazajutrz mój towarzysz zmarł, a ja nie miałem już czego szukać w wiosce, która stała się dla mnie zupełnie obca. Wyruszyłem na pustkowia, biorąc ze sobą tylko włócznie, zapas wody i holodysk. Wiedziałem, że gdzieś niedaleko Arroyo jest miasteczko, nazywane Klamath. Tam też się udałem.
   Dotarłem do tego miejsca, gdzie ludzie mieszkali w domach, których świetność minęła wiele lat temu. Tam zaczepił mnie dziwny człowiek z kawałkiem kości w nosie, która nadawała idiotyczny wygląd. Pytał, dokąd zmierzam i czy może się ze mną zabrać. Niby powiedziałem mu, że rozważę jego propozycje, ale jakoś nie miałem ochoty szwendać się z jakimś debilem z kością niewiadomego pochodzenia w nosie. Mniejsza o niego - postanowiłem zdobyć broń palną, z którą zetknąłem się podczas wizyty jakiegoś kupca w wiosce. Prócz tego pomyślałem, że można by trochę poznać miasteczko i pogadać z kilkoma osobami, gdyż mogłem trafić na jakąś robotę z dobrym wynagrodzeniem... Spotkałem kilka osób, niestety, większość nie miała nic ciekawego do powiedzenia. W końcu znalazłem zrozpaczoną kobietę, która sama poprosiła mnie o pomoc. Opowiedziała mi o swoim mężu Smiley'u - traperze, który trzy dni temu zniknął gdzieś w jaskiniach położnych na północ od miasteczka w górach. Obiecała nawet duże wynagrodzenie. Zadanie wyglądało na proste, gdyby nie fakt, że w miejscu, w którym podobno zgubił się ów gość, żyły wielkie i zmutowane przez promieniowanie jaszczury. Mimo wszystko, postanowiłem wyruszyć, ale potrzebowałem pomocy, bo nie byłem na tyle głupi, aby samemu zapuszczać się w jaskinie pełne zmutowanych jaszczurek.
   Kobieta zdobyła dla mnie trochę sprzętu (w tam także wybuchowego), a mnie nie pozostawało mi nic innego, jak poprosić o pomoc człowieka z kością w nosie. Jak się okazało, nie jest on wcale taki niemądry, czy dziki - dobrze władał młotem a jeszcze lepiej bronią maszynową. Miał na imię Sulik i całkiem przyjemnie podróżowałem z nim do jaskiń. Pomyślałem, że mógłby mi towarzyszyć do końca mojej podróży, czyli aż po San Francisco (gdziekolwiek by ono nie było). Ale wróćmy do mojego zadania. Po dotarciu na miejsce okazało się, że mieści się tu jedna pieczara z ogromną ilością wydrążonych korytarzy. Mój towarzysz znalazł trop jakiegoś człowieka. Postanowiliśmy nim podążyć. Po pięciu minutach marszu dotarliśmy do wielkiego korytarza, raczej nie zrobionego przez jakiegoś przerośniętego jaszczura, a raczej przez człowieka, a nawet kilku. Na końcu zaś znajdowały się wielkie metalowe drzwi. Ostrożnie poszliśmy w ich stronę i zaczęliśmy nasłuchiwać. Ze środka dochodziło tylko leciutkie sapanie. Uderzyłem trzy razy w drzwi.
- Jest tam ktoś za drzwiami?!- zapytałem
- Pomocy!!! - Doszedł nas zdesperowany głos.
- Czy masz na imię Smiley!?- w głosie miałem nadzieje.
- Tak!!! Pomóżcie długo tu nie wytrzymam - usłyszałem błagalny w tonie głos.
- Przyszedłem cię odszukać, otwieraj te cholerne drzwi!!! - wydarłem się.
- Nie mogę, są zablokowane!!! - usłyszałem odpowiedź
- W takim wypadku lepiej się od nich odsuń! - powiedział Sulik wyciągając przy tym laskę dynamitu.
-Ej, Sulik weź dwie, te drzwi wyglądają na solidne! - powiedziałem oddalając się jak najszybciej.
   Mój kompan umieścił laski w szczelinach drzwi, zapalił lont i błyskawicznie schował się w korytarzu obok. 3... 2... 1... Wielki huk i dym wypełnił pomieszczenie. Kiedy opadł kurz, weszliśmy przez drzwi do pomieszczenia, a raczej przez ogromną dziurę w ścianie, bo z drzwi zostały symboliczne resztki upamiętniające je. Zaczęliśmy oglądać pomieszczenie, szukając trapera. W końcu odnaleźliśmy go pod zwałami drobnego gruzu. Na szczęście żył... Jeszcze.
- Wielkie dzięki za uratowanie mnie - powiedział drżącym głosem.
- Żaden problem, polecamy się na przyszłość - zażartował Sulik, jednak nikt nie zaczął się śmiać, ponieważ naszym oczom ukazał się przerażający widok. Oto w korytarzu, w którym przed chwilą byliśmy, nagle zaczęły pojawiać się jaszczury.
- Łapcie broń i strzelajcie zajmijcie się nimi! Ja ledwo chodzę, a co dopiero walczę! - wykrzyknął traper.
   Dopiero teraz spostrzegliśmy, że w pomieszczeniu, w którym znajdowaliśmy się, była masa różnej broni, od pistoletów przez karabiny maszynowe, po broń, która musiała być karabinem snajperskim z opowiadań mego nieżyjącego już przyjaciela. Chwyciliśmy z Sulikiem pierwszą broń z brzegu, jaszczury zaatakowały, a my otworzyliśmy ogień. Choć nigdy nie strzelałem z karabinu maszynowego, to jednak z bliskiej odległości i przy ograniczonej przestrzeni trudno było nie trafić we wroga. Pomimo tych udogodnień, walka była ciężka - w końcu nas było tylko dwóch, a potok jaszczurów zdawał się nie mieć końca. Ostatecznie jednak odnieśliśmy zwycięstwo, dzięki Sulikowi, który znalazł pod zwałami (wciąż sprawną, jak się okazało) bazookę i użył ją do definitywnej pacyfikacji fauny jaskini. Oczywiście wysadził cały korytarz, zawalając przy tym także i wyjście, ale jak się później okazało nie jedyne. Zaczęliśmy przeszukiwać pomieszczenie, które okazało się bardzo obszerne z wysokimi ścianami wykonanymi z dziwnego metalu. Na niektórych ścianach wygrawerowany był znak miecza z dziwnym kołem. Wydawało się, że już gdzieś to widziałem, ale na razie miałem inny problem, wszak musieliśmy wydostać się z tego bez szwanku.
   Minęło kilka godzin poszukiwań. Wszyscy byli już zrezygnowani, ale ja miałem dziwne uczucie, że gdzieś tu musi być drugie wyjście. Przyglądałem się ścianom, jeden ze znaków był bardziej wypukły niż inne, pomyślałem, że może to jakaś ukryta dźwignia - nacisnąłem - i nagle ściana poruszyła się otwierając przejście do drugiego korytarza. Sulik spojrzał na mnie ze zdumieniem i zapytał: - Czy ty przypadkiem tu nie byłeś kiedyś w innym wcieleniu? - z uśmiechem podszedł do trapera, wziął go pod ramię i zaczęliśmy iść korytarzem.
   Mijały sekundy, minuty, godziny aż w końcu doszliśmy do stalowych drzwi. Wyglądały na bardzo solidne, nie mieliśmy już dynamitu ani bazooki pozostało nam tylko kilka karabinów nieużytecznych w tej sytuacji. Podszedłem bliżej do drzwi chcąc przyjrzeć im się bliżej, jednak te momentalnie się otworzyły. Wyszliśmy na powierzchnie. Znajdowaliśmy się na szczycie jednej z gór z której widać już było miasteczko. Szybko udaliśmy się w podróż powrotną do Klamath, bo żadnemu z nas nie chciało się zostawać dłużej w tej nieprzyjemnej i dzikiej okolicy. Po pięciu godzinach męczącego marszu dotarliśmy do celu. Zleceniodawczyni ucieszyła się na widok męża, a ze względu na zbliżającą się noc dała nam do dyspozycji pokoje w swoim, całkiem wygodnym hotelu. Nazajutrz obudził mnie trzask otwieranych drzwi.
- Dzień dobry! - traper o kulach wszedł do mojego pokoju - nie miałem okazji wam jeszcze podziękować. Jestem wam dozgonnie wdzięczny, gdyby nie wy, zmarłbym tam pewnie z wycieńczenia albo od tych pieprzonych gadów. Nie wiem jak mam się wam odwdzięczyć!
- Nie mam sprawy, powinieneś podziękować swojej żonie, gdyby nie ona to wcale bym się po Ciebie nie wybrał. Ale jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić. - powiedziałem.
- Słucham, mów zrobię, co w mojej mocy. - odpowiedział traper.
- Chciałbym abyś zdobył mapę, taką abym mógł jak najbezpieczniej i jak najszybciej dojść do San Francisco. Czy możesz zrobić coś takiego? - zapytałem.
- Oczywiście gdzieś jeszcze powinienem mieć odpowiednie rzeczy. Na jutro będzie gotowa, a tymczasem możesz wypoczywać tutaj do woli. Czy chcesz czegoś jeszcze?
- Tak, przydałoby się kilka rzeczy na podróż zaraz zrobię listę, chyba nie sprawi ci to kłopotu? - zapytałem
- Nie, to żaden problem! Postaram się o wszystko, co będzie wam potrzebne w podróży, przynajmniej tak mogę się wam odwdzięczyć.
   Wręczyłem mu listę, a kiedy wyszedł, oddałem się mojej ulubionej czynności, czyli spaniu. Może i nie powinienem dawać mu takich zleceń, bo raczej wątpię, że odzyskał w pełni siły zważywszy na to, że miał złamaną nogę, ale co tam! W końcu uratowaliśmy mu z Sulikiem życie, więc coś się nam należy. Zastanawiałem się tylko nad tym znakiem, który widziałem w tej dziwnej krypcie w górach. Ciekawe, dlaczego wydawał mi się dziwnie znajomy. Jednak dopóki jestem w łóżku, nie powinienem zaprzątać sobie głowy jakimiś znaczkami a porządnie wypocząć, gdyż będzie mnie czekać trudna podróż, i nie wiem czy uda mi się spełnić obietnice daną mojemu zmarłemu przyjacielowi, jeśli nie będę w pełni sił witalnych i umysłowych,(ale to inteligentnie brzmi;)). Nadszedł kolejny ranek, wypocząłem chyba za wszystkie czasy a przynajmniej tak się czułem. Sulik wyglądał podobnie, szczerzył zęby do każdego, kogo spotkał, co wyglądało szczególnie śmiesznie. Traper załatwił cały potrzebny sprzęt, a nawet trochę dodatkowego, np. amunicje do maszynek, które zabraliśmy z jaskini. Miał także mapę, dokładnie rozrysowaną i przejrzystą, nawet ja wiedziałem, o co w niej chodzi. Dodatkowo powiedział, że podroż powinna nam zająć około trzech dni. Dziwiłem się, że tak krótko, ale to nawet lepiej. Po południu wyruszyliśmy z miasteczka. Potworów, które mogliśmy spotkać w czasie podróży się nie baliśmy, bo mieliśmy odpowiedni sprzęt, to znaczy tak się nam zdawało. Nocleg był spokojny, jednak zapomnieliśmy o pewnej rzeczy...
   Wystawieniu warty. W czasie tej nocy miałem sen. Śnił mi się znak z jaskini i sama jaskinia, nagle jednak uderzenie w brzuch wyrwało mnie ze snu. Ledwo dysząc otworzyłem oczy, słońce dopiero wstawało, jednak dobrze zobaczyłem sylwetkę człowieka w metalowym pancerzu z karabinem, którego lufę miałem obok głowy. Okazało się, że znaleźli nas dzicy jeźdźcy, tak byli zwani. O tych typach mówiono, że są niezbyt humanitarni, a swoją nie humanitarność wyrażali w zabijaniu praktycznie każdego, kto się im nawinął... I akurat trafiło na nas. Myślałem, że to koniec, Sulik leżał obok mnie dysząc ciężko ledwie przytomny i zalany od krwi. Już mierzyli do nas ze swoich pistoletów, gdy nagle ogłuszający świst szybkiej serii pocisków przetoczył po trzech postaciach dzikich jeźdźców. Jak później określił to Sulik "przerobiło ich w mieloną sieczkę", ważniejszym jednak było skąd wyszła ta seria. Niedaleko obok stała postać wysoka na przynajmniej dwa i pół metra, w dłoni miała wielką frute (avenger minigun;)), a przy tym wszystkim okazała się być mutantem.
- Chyba wpadliśmy z deszczu pod rynnę - powiedział Sulik dławiącym się od krwi głosem.
- Ej wy tam - krzyknęła postać - możecie wstać czy potrzebna wam pomoc? Nie musicie się bać nie zabije was... przynajmniej na razie
Mutant pomógł Sulikowi wstać a przy okazji opatrzył mu rany. Ja czułem się w miarę porządku, zapytałem:
- Nie chcę być wścibski, ale kim ty do cholery jesteś! - powiedziałem z niepotrzebną irytacją
- Nazywam się Marcus, kiedyś byłem człowiekiem teraz jestem tylko cieniem człowieka, lub jak wolisz mutantem.- wypowiedział słowa z nutą goryczy w głosie.
- Wielkie dzięki za pomoc, bez ciebie byśmy tu zginęli, nie mam pojęcia jak mam się odwdzięczyć.
- Rozmowa byłaby mile widziana w ramach owej wdzięczności... Może powiesz skąd tu się wzięliście? - zapytał Marcus.
   Opowiedziałem wszystko od początku, o całej dotychczasowej podróży i zadaniu jakie mam wykonać. Nasz wybawiciel słuchał uważnie, wyraźnie był zaciekawiony celem wędrówki. Zapytał czy podwieźć nas do San Francisco. Zdziwiło mnie to pytanie, bo niby jak by miał nas podwieźć - na barana? On jednak śmiejąc się zaprowadził nas do swego pojazdu. Niewątpliwie miało to cztery kółka, przedmiot zbliżony wyglądem do kierownicy i nawet coś, co można byłoby uznać za siedzenia, ale żadnego znanego pojazdu mi nie przypominało. Mimo to chętnie przystaliśmy na propozycje i wyruszając, jak tylko nabierzemy sił.
   Jechaliśmy całkiem szybko. Po jednym dniu jazdy byliśmy już o kilka godzin od San Francisco. Nazajutrz z samego rana zajechaliśmy na miejsce. Niestety Marcus nie chciał z nami wejść do miasta. Od razu zrozumiałem jego decyzje. Wysadził nas niedaleko celu i powiedział że poczeka, bo i tak na razie nie ma co robić. Ucieszyło nas to, bo niewiadomym było czy odnajdziemy Gordona. Zaczęliśmy wypytywać ludzi, o gościa którego szukaliśmy, wskazali nam placówkę Bractwa Stali, cokolwiek miałoby to znaczyć. Po chwili marszu doszliśmy do niewielkiego budynku, ze znanym mi już znakiem miecza i dziwnego koła na drzwiach. Obok drzwi stał facet w lśniącym metalowym pancerzu karabinem w ręku. - Przepraszam, poszukujemy człowieka imieniem Gordon, czy wiesz gdzie możemy go znaleźć? - zapytałem
- Tak wiem gdzie go można znaleźć, ale najpierw musicie powiedzieć jaką macie do niego sprawę, a może was do niego zaprowadzę - odpowiedział facet w pancerzu.
   Opowiedziałem jak to otrzymałem holodysk od zmarłego przyjaciela, z zadaniem odnalezienia jego syna. Te spojrzał na mnie z zaciekawieniem, i wziął ode mnie holodysk. Chyba wiedział już o co chodzi, bo zabrał nas ze sobą do windy w pomieszczeniu i zjechaliśmy kilka pięter niżej, do wielkiej hali gdzie było pełno dziwnych okien z świecącymi szybami (jak się to później okazało, było to komputery) i różnego innego badziewia. Włożył holodysk do dziwnego otworu. Komputer pokazał film, a w nim mój przyjaciel opowiadał jak bardzo kocha swego syna i jak bardzo żałuje że nie może mu tego powiedzieć. Film się skończył.
- To ja jestem Gordon i wiem jak wam pomóc - powiedział koleś w pancerzu - Ten człowiek od którego masz ten dysk to dawny porucznik Bractwa Stali. Stacjonował on w San Fransisco, a z nim był tu jego kilkuletni syn. Jednak później porucznik musiał wyruszyć na bardzo długą misje. Jej szczegóły nie są dla was istotne. Ważne jest, że nigdy już z niej nie wrócił. - opowiadał Gordon - Jego zniknięcie pokryło się w czasie z osłabieniem Bractwa. San Fransisco nie było już bezpiecznym miejscem, a pokrewieństwo z członkiem Bractwa nie wróżyło długiego żywota. Dlatego zdecydowaliśmy się na podrzucenie jego syna do jednej z bardziej cywilizowanych wiosek na północy. - skończył.
- A wiecie chociaż jak się nazywa ta wioska? - zapytałem
- Wydaje mi się, o ile dobrze pamiętam, że zwała się Arroyo, i tam powinniście szukać syna porucznika, wszczepiliśmy mu nawet mini identyfikator, dzięki któremu możecie go odnaleźć. - powiedział, zaś ja słysząc nazwę wioski o mało nie zemdlałem.
- Przecież ja mieszkałem w Arroyo i to mnie podrzucili, kurwa...Boże przecież to ja jestem tym synem, to był mój ojciec... Jezu, dlaczego nikt mi nie powiedział !!!!
- Faktycznie... Komputer wskazuje że masz odbiornik, czyli jednak wykonałeś zadanie. Przykro mi że porucznik nie żyje, a właściwie twój ojciec... Wybacz... Wybacz Bractwu, że cię tak zostawiliśmy... - powiedział Gordon.
- Ja ci współczuje Jack, ja też straciłem bliską mi osobę... Wiem, co teraz czujesz... - powiedział Sulik.
   Musiałem wyjść na powietrze, nie mogłem już wytrzymać. Wszystko we mnie się kołatało, zadawałem sobie pytanie dlaczego... Dlaczego on zginął... Dlaczego mnie porzucili... Dlaczego wcześniej nie wiedziałem?! Siedziałem na ziemi do wieczora, zbierałem myśli. Powiedziałem Sulikowi i Marcusowi, żeby na mnie czekali. W końcu poszedłem do nich i odjechaliśmy powoli przed siebie samochodem.

Jednak poznałem mojego ojca, i wiem że był wspaniały... Wiem też, że chce być taki jak on...


Sanki Ho