PRZYPOWIEŚĆ O POBOŻNYM, STARYM PIELGRZYMIE
i nadchodzącym Zbawcy Pustkowi
skromną ręką Vault Dwellera spisana
Starzec zatrzymał się. Omiótł wzrokiem otaczającą go pustą przestrzeń. Spalona słońcem i spękaną ziemią targały powiewy niespokojnego, ciepłego wiatru, unoszącego i wpychającego się w każdą szczelinę drobiny piasku.
Podobna do mniszego habitu sprzed wojny szata starca łopotała, podrywana kolejnymi podmuchami, podobnie jak jego długa do pasa, śnieżnobiała broda. Chwila zadumy nie trwała długo. Starzec głębiej nasunął na twarz kaptur, zakrywając wystawione na działanie piasku oczy, po czym ruszył dalej, kontynując trwającą wiele dni podróż przez wypalone nuklearnym płomieniem pustkowia świata. Świata, w którym dokonały się już Armaggedon i Apokalipsa.
***
- Zaprawdę powiadam Wam...
- Cicho, dziadu! - starcowi w habicie przerwał któryś ze zgromadzonych pośrodku ulicy mieszkańców Nory.
Starzec jednak niestrudzenie ciągnął dalej swoje nauki:
- Pełną pychy i grzechu ludzkość spotkał słuszny Gniew Boży! - krzyczał nadal odziany w habit kaznodzieja. Słuchający go tłum coraz bardziej się przerzedzał - widac jego słowa nie znalazły oddźwięku wśród ćpunów, zabijaków, alkoholików i prostytutek. Nie zważajac na to ciągnął dalej:
- Zaślepiona ludzkość nieomal sprowadziła na siebie zagładę, niszcząc dany jej we władanie od Boga Świat, nie spełniając powierzonej jej roli...
- A idź w chuj! - krzyknął któryś z zebranych, po czym po lekceważącym machnięciu ręką odszedł, kierując swe kroki w stronę baru. Teraz starca słuchało już tylko kilku dorosłych, o pełnych krytycyzmu wyrazach twarzy, oraz kilka dzieci, bardziej jednak zainteresowanych zawartością kieszeni zebranych, niż moralną nauką.
Kaznodzieja zdawał się tego nie zauważać. Zaczął mówić jeszcze donośniej, uniósł ręce ku niebu. Nie wiadomo, czy sprawiła to determinacja starca do bycia wysłuchanym, czy też jego niezłomna wola przekazania audytorium jakichś głębszych prawd, ale zdał się wszystkim wyższy, potężniejszy i znacznie bardziej godny szacunku od żałosnego tetryka, którego przed chwilą mieli przed oczyma.
- Jednak Bóg, w swym nieskończonym Miłosierdziu, dał nam kolejną szansę! Zaprawdę, Łaska Boga nie zna granic! Lecz co robi ród człowieczy z otrzymanym darem? Marnotrawi go! Przeklęci potomkowie grzesznego Adama! Czyż nie widzicie, co wokół was się dzieje? Pleni się rozpusta, na każdym rogu występek, rośnie w siłę plemię Kainowe, po świecie grasują demony szaleństwa i obłędu!
- To nie Bóg was opuścił, to wyście Jego opuścili. I zaprawdę powiadam wam - dopóki do Niego nie wrócimy, dopóty nie uda nam sie podnieść świata z Szeolu, w jakiegośmy go przemienili!
- Dlatego nawołuję! Odmieńcie swe grzeszne dusze, a serc swych nie zatwardzajcie!
Skończył. Po zaledwie kilku sekundach z oczu obserwatorów zniknęła wzbudzająca podziw postać, a na jej miejsce powrócił chuderlawy, najwyraźniej obłąkany staruszek w poszarpanych szmatach. Pozostająca dotąd na swoich miejscach garstka słuchaczy rozeszła się, pozostawiając starca na środku pustej, zakurzonej ulicy. Nikt nie zwracał już uwagi na błagalne krzyki, proszące o jeszcze chwilę posłuchu, o możliwość wypowiedzenia najważniejszego, ostatniego zdania. Stał tak przez chwilę bezsilny, po czym skierował swe kroki za miasto, na Pustkowia, z których przybył przed kilkoma dniami.
***
W całym tym, nędznym raczej, audytorium znalazł się jednak jeden słuchacz, który został na swym miejscu do końca. Posępny mężczyzna z blizną na twarzy, uzbrojony w sporych rozmiarów rewolwer. Nie stał on w tłumie, lecz trzymał się na uboczu, skrywał się w rzucanym przez walący się dach cieniu. Zapewne dlatego widział odejście starca. Lecz widział też coś jeszcze - kilku bandziorów podążających, jak hieny za zdobyczą, za nim. Nie trzeba było zbytniej lotności umysłu, ani wieloletnich doświadczeń bogatego w atrakcje życia w Norze, aby pojąć dlaczego. Chcieli po prostu zabić odzianego w habit staruszka, raczej nie z chęci materialnego zysku, gdyż na majętnego nie wyglądał, lecz zapewne z czystej chęci rozrywki. Nie z potrzeby ciała, ale z czystej potrzeby ducha.
Mężczyzna opuścił wygodną kryjówkę i również ruszył w Pustkowia.
***
Starzec padł na kolana. Znajdował się w czymś, co przy dużej dozie optymizmu można było nazwać "laskiem". Musiało to być miejsce, w którym pod powierzchnią piachu znajdowały się jakieś oznaki wilgoci, gdyż drzewa zieleniły się z rzadka liśćmi, a ziemię porastały kępy zbrązowiałej i łamliwej trawy.
Oddzielił się całkowicie od otaczającego go świata. Jego umysłu nie zaprzątała żadna niepotrzebna myśl, nie docierały do niego żadne oddziaływania z zewnątrz. Zupełnie odizolował się, zaczynając kontemplację, aż głosy świata ludzi ucichły i ustąpiły miejsca głosom ze Świata wyższego.
Być może dlatego nie usłyszał skradających się w jego kierunku napastników. Z transu wydobyła go dopiero przytknięta do skroni zimna lufa pistoletu.
- Czas zdychać, fiucie - powiedział z jakimś perwersyjnym zadowoleniem morderca.
I w tej właśnie chwili powietrze przeszył głuchy, podobnym swym brzmieniem do gromu, dźwięk wystrzału. Na ziemię padło bezwładne ciało z przestrzeloną czaszką. Z niej wyciekać zaczął powoli poszarpany pociskiem mózg i kałuża posoki...
...A potem kolejne strzały i kolejne trupy. Starzec powoli wstał, zdezorientowany tym, co właśnie się stało. Obrócił się za siebie, gdzie ujrzał... Wysokiego mężczyznę w czarnej, skórzanej kurtce, trzymającego w prawej ręce uniesiony, jeszcze dymiący, rewolwer. Starzec usłyszał jego chrapliwy głos:
- Mało brakowało, dziadku. Niebezpiecznie jest tak włóczyć się po świecie bez broni i w pojedynkę.
Starzec wstał i padł na kolana przed wybawcą.
- Tyś niczym anioł, zesłany przez Boga do obrony swego sługi... Składam dzięki...
Starzec omiótł wzrokiem leżące wokół ciała. Wyraźny ból bił z jego twarzy. "Jakby zginął ktoś warty żalu" - pomyślał rewolwerowiec. Kaznodzieja podszedł do najbliższego ciała i przyjrzał się dokonanym weń przez pocisk spustoszeniom. A były one naprawdę porażające, tak jeśli chodzi o ich wygląd, jak i skutki - kula wleciała w ciało mniej więcej w okolicach lewej nerki, wyleciała z rejonu wątroby, patrosząc większość narządów wewnętrznych podczas przelatywania przez jamę ciała i wyszarpując zeń sporo mięsa.
- Wszędzie śmierć, za dużo śmierci...
- Zostaw ich, stary. Jeśli któryś z nich żyje, to nie na długo.
Starzec nie słuchał. Zaczął rozdrapywać rękami suchą, splamioną krwią, ziemię. Do rewolwerowca po chwili doszło, że kopie grób.
- Zostaw ich - tym razem nie była to prośba, lecz wyraźne polecenie - Nie zasłużyli sobie na pochówek. Psy pewnie już poczuły krew, zaraz się tu zlecą całą wahatą...
Starzec kopał dalej.
- Jedno ścierwo neje się drugim ścierwem. Koło się zamyka, równowaga zachowana. I to jest w pewien sposób, hm... właściwe. Tak, właściwe.
Starzec kopał dalej. Rewolwerowiec zrozumiał swoją porażkę i przykląkł obok kaznodziei, kopiąc wraz z nim, używając swojego wojskowego noża, który stępił się przez to doszczętnie.
***
Starzec znów, jak przez niemal całe swoje doczesne życie, nieustępliwie parł do przodu przez Pustkowia, stawiając opór nieprzychylnym żywiołom. Nie do końca usłyszał zbliżającego się, raczej wyczuł jego obecność. I coś kazało mu się odwrócić doń z uśmiechem na twarzy.
- Witaj ponownie, Wędrowcze zesłany przez Niebiosa.
- Taa... Znaczy cześć. Słuchaj, stary... - przerwał na chwilę - A w zasadzie, to jak ty się nazywasz?
- Ksiądz Thomas Peter.
- Miło mi. Ja jestem Ravaillac. Słuchaj, Ojcze Thomasie Peterze, tym razem cię uratowałem, ale nie wiadomo, co cię czeka jutro. Myślę, że przydałaby ci się jakaś obrona.
Ksiądz zwrócił oczy ku niebu i przez chwilę jakby nasłuchiwał, po czym usmiechnął się do Ravaillaca... I ruszył dale w Pustkowia. A uzbrojony towarzysz po chwili namysłu i oczekiwania na słowną odpowiedź ruszył za nim.
***
Podróżowali razem juz tydzień i Ravaillac powoli zaczynał rozważać słusznośc swej decyzji. Ksiądz Tomasz kilka razy dziennie "wyłączał się", zupełnie separując się od otaczającego świata. Gdy Ravaillac spytał się pewnego razu, dlaczego tak czyni, starzec odpowiedział:
- To anioły przemawiają do mnie swymi Głosami.
Widząć zdziwienie na twarzy towarzysza, ksiądz Tomasz dalej opowiadał:
- Słuszę Głosy aniołów w powiewach pustynnego wiatru, w delikatnych szeptach trącanych pdmuchem źdźbeł trawy. To one kazały mi ruszyć w świat i głosić Jego Słowo. To one zesłały mi ciebie i to one stawiają przed moimi oczyma wizję Wybranego, Dziecka Przeznaczenia, od którego zależy zbawienie Pustkowi.
- Mają mnie za szaleńca, ale nie jestem nim. To Bóg powierzył mi misję, od której zależy zbawienie lub zagłada rodzaju ludzkiego.
Ravaillac nadal wpatrywał się w księdza, nie zdradzając na twarzy żadnej z licznych, targających nim w tej chwili emocji.
Tymczasem starzec znów jakby urósł, spoważniał i zdał się o wiele dostojniejszy i groźniejszy, niż przed chwilą. Zupełnie, jak wtedy, gdy prawił kazanie w Norze.
Zaczął, pełnym emfazy i jakiejś nieokreślonej bliżej pasji głosem, recytować zawiłe treści swoich widzeń.
***
"Co widzę? Czarnych wirników krzyżowe brzegi.
Drogi długie - nie dojrzeć - przez pustynię,
przez brzegi wszystkie na zachód!
Tam, tam w odmęt daleki lecą machin rzeki
Jako chmury wiatrami pędzone,
wszystkie tam w jedną stronę.
Tam za morze - Panie, Panie!
Takiż to los ich - wygnanie!
I dasz ich wszystkich wygubić do końca?
Patrz Ha! To dziecię uszło - rośnie - to obrońca!
Wskrzesiciel ludu.
Z matki obcej, a krew jego bohater dawny,
a imię jego będzie: trzynasty...
W złoto i błękit odzian Wybawca,
z rąk jego zginie piekielny oprawca!
Ach, Panie, już widzę krzyż - ach, jak długo, długo
musi go nosić - Panie, zlituj się nad sługą!
Ku niebu on, ku niebu, ku niebu ulata!
I od stóp wionęła błękitno - złota szata
Z matki obcej, a krew jego bohater dawny,
a imię jego będzie: trzynasty
a los jego - trud trudów
a życie jego - lud ludów"
***
- I dlatego wędruje po świecie. Muszę odnaleźć to Dziecię, a wierzę, że głosząc Słowo dotrę do Niego.
- Dlaczego?
- By nawrócić je na Boże ścieżki, od Niego bowiem zależą nasze przyszłe losy.
- I co z nim chcesz zrobić? - Tu ksiądz zamyslił się, milczał przez chwilę, po czym odparł:
- Nie wiem, ale gdy je odnajdę, Bóg powie, co uczynić. Tak, jak teraz powiedział mi, żeby Go szukać.
***
Wędrowali więc przez wiele dni, przemierzając spalone nuklearnym płomieniem Pustkowia świata. Starzec nauczał, a rewolwerowiec chronił go. Oboje wykorzystywali dane przez Boga dary; pierwszys swój charyzmat, drugi zatrważającą zdolność do posługiwania się ręczną bronią palną. Niestety, druga zdolność okazywała się używaną o wiele częściej od pierwszej.
Nie było miejsca, którego by nie odwiedzili, niosąc tam Słowa i szukając Wybranego. Nie wszędzie witani byli z gościnnością, często musieli uciekać, ratując swe zycie przed ogniem "negatywnie" nastawionych słuchaczy, cżesto też przedstawiciele rożnych sekt, pokroju Centrologów, nastawali na ich życie, o zwyczajnych bandytach nie wspominając.
Miesiącami podróżowali, ludzie jednak nie słuchali nauk księdza i zapominali o nim z chwilą, gdy opuszczał ich osady. Cóż, trudno było ich przekonać co do boskiej obecności w świecie, w którym nie tylko miejsce miała już Apokalipsa (poprzedzona Armageddonem), lecz w dodatku była ona dziełem bie boskich, lecz jak najbardziej ludzkich działań. Nawet Ravaillac wkrótce przestał ich słuchać, wątpiąc co do słuszności ich celu i zdrowia psychicznego starca, który wkróce stał sie cichy, jeszcze bardziej zamknięty w sobie i zgorzkniały. Rewolwerowiec z każdym dniem obserwował, jak gaśnie jego utrudzone ciało, przy nie tracącej wciąż nadziei duszy, szukając nadal Wybranego, Dziecka Przeznaczenia, które ujrzał w swojej wizji.
***
Nie dane było ojcu Thomasowi odnaleźć Pomazańca, mimo, iż przemierzył wzdłuż i wszerz Pustkowia. Nadano mu wkrótce miano Pielgrzyma, a gdy przyszło mu złożyć swoje umęczone kości na łonie Abrahama, imię to przeszło na jego, odrobbinę mniej pobożnego i religijnego, towarzysza.
Który wciąż przemierzał Pustkowia, jednak bez wyraźnego, zbożnego celu. Przerażająca skuteczność, z jaką rozprawiał się z przeciwnikami, sprawiła wkrótce, że imię "Pilgrim" wymawioano z przerażeniem, bez pamięci o jego pochodzeniu.
***
Minęły lata...
...A na niebie i ziemi zacżeły dziać się rzeczy, jakich ludzkie ucho nie słyszało, zaś oko nie widziało, a filozofowie Pustkowi ( o ile się tacy ostali) o nich nie śnili.
I gdyby ktoś na wypalonych nuklearnym płominiem Pustkowiach pamiętał jeszcze przepowiednie i nauki starego kaznodziei, musiałby przyznać, iż w każdym słowie były one prawdziwe. Jednak nia znalazła się w całej zachodniej Kaliforni osoba, która nosiłaby w swojej pamięci jego słowa, zresztą spora część tych, którym dane było wysłuchać nauk i tak już nie żyła.
***
Oprócz Pilgrima, który po latach przypomniał sobie prawdy kaznodziei. I w każdym aspekcie przyznał im słuszność. Ale to już materiał na inną przypowieść
Amen.
W końcu żem to napisał! wiecie, po jakich mękach? ;> Tzn. nie moich, męczył się Qbajot. On już wie, o co chodzi.
Jeżeli w czasie lektury coś zrobiło takie głośne "JEBUT!!!", to nie bójcie się - to wcale nie wybuchł kompostownik Czołzena. To się Mickiewicz w grobie przewrócił.