< POSTKULTURA | << FILMY
2012: Doomsday

Plakat z filmu '2012: Doomsday' 2012: Doomsday
Produkcja: USA, 2008
Reżyseria: Nick Everhart
Scenariusz: Nick Everhart
Obsada: Dale Midkiff (Frank), Ami Dolenz (Susan), Cliff De Young (Lloyd), Danae Nason (Sarah)
Muzyka: Ralph Rieckermann
Zdjęcia: Mark Atkins
Czas: 85 min.

Mockbuster jest filmem najczęściej wykonanym przy niskim budżecie, który, ujmując to w najprostsze słowa, ma za zadanie żerować na podobnym, wysokobudżetowym tytule. Z reguły posiada on zbliżoną czy niemal identyczną tematykę i nazwę, przeważnie jest on dedykowany od razu do wydania na DVD lub wymierającym VHS. Za mockbustera popularnego ostatnio obrazu Rolanda Emmericha, 2012, jest uważany film 2012: Doomsday. Lecz przy wszystkich swoich wadach film twórcy Dnia Niepodległości i Patrioty postawiony obok wytworu Nicka Everharta może uchodzić za arcydzieło.

"Grudzień 2012 rok, 36 godzin przed Dniem Sądu małżeństwo archeologów znajduje w podziemiach w Meksyku złoty krzyż, świadczący o istnieniu chrześcijaństwa na tych terenach długo przed dotarciem Kolumba. Parę godzin później grupa naukowców z Amerykańskiego Instytutu Geologicznego odkrywa przerażającą prawdę... Ziemia obraca się coraz wolniej, cały Układ Słoneczny znajduje się pod wpływem czarnej dziury. Za dwa dni Ziemia przestanie się w ogóle obracać i nastąpi koniec świata spowodowany ogromnymi zmianami klimatycznymi. Jedynym sposobem, aby temu zapobiec, jest wypełnienie starej przepowiedni Majów, mówiącej o świątyni, w której mają się spotkać "posłańcy Chrystusa" tuż przed ostatnim ziemskim obrotem..." [opis pochodzi z serwisu FilmWEB]

Powiem szczerze, film 2012: Doomsday jest najgorszym obrazem, jaki kiedykolwiek miałem przyjemność, czy raczej nieprzyjemność, oglądać. Cała historia, którą wymyśliła niejaka Naomi L. Selfman, a której zekranizowania podjął się Everhart, to najbardziej idiotyczna, wręcz uwłaczająca potencjalnemu widzowi, tania i beznadziejna katastrofalna klechda. Osiemdziesiąt kilka minut przed telewizorem było istną katorgą, w której nie odnalazłem absolutnie niczego godnego uwagi.

Historia, na podstawie której powstał scenariusz, jest tak głupia i naciągana, że nawet nie śmieszy. Wydumane teorie naukowe o czarnej dziurze, o której wiedziała NASA, ale z potęgi której nie zdawała sobie sprawy, po prostu razi swoim debilizmem. Zupełnie niezrozumiałe dla mnie połączenie kultury Majów z chrześcijaństwem i insynuacje o istnieniu koneksji między tymi dwoma pojęciami jest wręcz obraźliwe. Wyraźne odniesienia do książki Dzień zagłady (org. "Left Behind") Tima LaHaye i Jerry'ego Jenkinsa, których niezwykle cenię za całą serię Czasy ostateczne, było dla mnie aroganckie i ubliżające. Dialogi rażą swoim prymitywizmem, obracając się ciągle wokół wiary, nauki, przeznaczenia i uczuć, skąpane są jednak w totalnym zidioceniu. Przykładem niech będzie choćby taki cytat: "Kochanie, cały świat się zatrzyma, muszę wiedzieć, że jesteś bezpieczna"...

Aktorstwo można krótko określić jednym słowem - dno. Żaden z odtwórców swoich ról nie może nawet pomyśleć o tym, że kiedykolwiek zostanie artystą. Ich gra nie jest nawet pretensjonalna - jest po prostu opłakana. Niektóre sceny, takie jak rozmowa Sary z ojcem, modlitwa Susan, czy śmierć Aleksa, to jedne z najgorszych sekwencji, jakich kiedykolwiek byłem świadkiem. Nagromadzenie bohaterów i wątków jest tak nieumiejętne, że nawet nie jest zagmatwane (!). Cep służący niegdyś do młócenia zboża ma większą złożoność niż fabuła i konstrukcja postaci w tym filmie.

Zdjęcia, montaż, dźwięk - to wszystko kuleje. Jest słabe, nieudolne i męczące. Efekty specjalne i scenografia... przepraszam, to zbyt duże określenia na popłuczyny, których uświadczyłem w 2012: Doomsday. Wybaczcie mi, proszę, ale odczuwam frustrację, kiedy oglądam na ekranie śnieg, który sypie przez prawie dziesięć godzin i w ogóle się nie odkłada. Wybuch wulkanu, tsunami, tornado - mogli chociaż wkleić tam realne zdjęcia z byle jakich dokumentów, znalazłby się jeden plus. Co chwila raczeni jesteśmy pisaną wzmianką u dołu ekranu, jak wiele czasu pozostało mieszkańcom Ziemi do Końca Świata - mniej więcej na dobę przed Dniem Sądu, i tak co godzinę aż do końca filmu. W efekcie, paradoksalnie, aż nie chce się, by ów koniec w ogóle przychodził (finał filmu jest bowiem równie fatalny jak cała produkcja). Widz potraktowany jest przez twórców jak półgłówek, któremu na okrągło powtarzać trzeba, o czym rzecz się dzieje. Jest jeszcze muzyka... No cóż, podobnie jak cała reszta "walorów" obrazu "trzyma poziom", choć zdarzają się momenty, gdy nie męczy. Słychać wtedy inspirację autora (choć brzmi to jak słaba kalka) o niebo lepszymi filmami.

Ech... Naprawdę nie rozumiem twórców takich filmów: ani aktorów, ani reżyserów, ani scenarzystów, ani nikogo, kto miałby najmniejszy wkład w ich powstanie. Przy tego typu obrazach chyba nawet pieniądze nie są motywacją, by się za nie zabierać. Kompletna strata czasu, nie polecam absolutnie nikomu. Gdyby nie fakt, że gniot Everharta obraził mnie w pewnych kwestiach, ocena mogłaby być o pół punktu wyższa. A tak - jest jaka jest. Przykre...

Moja ocena: 1/10

© 2010 Michał 'Veron' Tusz

< POSTKULTURA | << FILMY