< POSTKULTURA | << FILMY
Aquaman - recenzja #2

Plakat z filmu 'Aquaman' Aquaman
Produkcja: USA 2018
Reżyseria: James Wan
Scenariusz: Will Beall, David Leslie Johnson-McGoldrick
Obsada: Jason Momoa, Amber Heard, Willem Dafoe, Patrick Wilson, Nicole Kidman, Dolph Lundgren, Yahya Abdul-Mateen II, Temuera Morrison i inni
Muzyka: Rupert Gregson-Williams
Zdjęcia: Don Burgess
Czas: 143 min.

Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego dopiero przy tym filmie, decydenci z Warner Bros i DC Comics, otworzyli szerzej drzwi na to, co od zawsze stanowiło esencję animowanych przygód bohaterów z ich świata? Czyli dla mieszanki starożytnych mitów, legend z różnych kręgów kulturowych, z lekko mrocznym, diesel punkowym klimatem, tworzącym razem nowoczesną bajkę XX wieku. Noo?

Odpowiedzi mogą być dwie: Christopher Nolan i Marvel ze swoim MCU. Ten pierwszy, w 2005 roku firmując film Batman - Początek całkowicie odciął mrocznego bohatera od sfery nadnaturalnych mocy i sił nadprzyrodzonych. Jego Batman był jak najbardziej gościem na serio, z możliwościami na uratowanie co najwyżej Gotham City, a nie świata. Żył tu i teraz, w naszej rzeczywistości, pełnej finansowych szachrajstw i terroryzmu. W świecie, w którym nie ma miejsca na maski i kostiumy, bo zło ma zawsze konkretną twarz, a dobra nie ma. Elementy nadnaturalne postanowił na nowo wprowadzić Zack Snyder (pomijam film Briana Singera Superman: Powrót), tworząc cykl filmów o bohaterach DC Comics, które miały stanowić odpowiedź na popularne już od lat kinowe hity ze stajni Marvela. Jednak bogaty świat, w którym poza kosmitami jak Clark Kent, było też miejsce na grecką mitologię i bóstwa tam pomieszkujące, został sprasowany do naszej rzeczywistości jaką na widzimy na co dzień, z tą różnicą że tu Superman po niebie sobie lata.

Nie znając przygód bohaterów komiksów Marvela, nie miałem żadnego pojęcia, że mogą istnieć tam obok siebie genialni naukowcy, kosmici uważani za nordyckich bogów, magicy czy inne, fantastyczne rasy właśnie z kosmosu. Film za filmem, począwszy do Iron Mana z 2008 roku, widz taki jak ja mógł odkrywać karty tego niesamowitego świata, którego podwaliny wiele lat temu stworzył nieżyjący już Stan Lee. A ci którzy znali komiksy, mogli mieć jeszcze większą frajdę (lub nie) porównując to co było na kartach papieru, z tym co widać na ekranie. Przecież coś podobnego było też w świecie DC Comics, a nawet bardziej, bo poszerzone o świat starożytnych mitów i legend. I wszystko to gdzieś ugrzęzło w patosie i budowaniu "psychologii głębi", którą zafundował widzom Snyder. W Człowieku ze stali jako tako to jeszcze działało, zazgrzytało przy Batman v Superman: Świt sprawiedliwości. Tylko w filmach Woodego Allena różniące się od siebie dwa światy, dajmy na to inteligenta oraz mało ogarniętej dziewczyny, mogły się połączyć i się ze sobą "gryźć". Tu zaś Superman żył w swojej rzeczywistości, Batman także, a Wonder Woman czyli grecko-mityczna Diana, została dodana bo pewnie musiała. Łącznikiem tego wszystkiego, takim Nickiem Fury, został oczywiście Bruce Wayne i jego ogromny majątek, mogący to samo co tajemnicza organizacja SHIELD. I wszystko to miało oczywiście przynieść sukces filmowi Liga Sprawiedliwości, który ostatecznie okazał się nieporadnie zmontowaną kupą godną Eda Wooda, a nie filmowego studia mającego kilkaset milionów dolarów do dyspozycji.

W Lidze Sprawiedliwości pojawił się też niejaki Arthur Curry, zwany Aquamanem, no i tyle. I jeszcze jakiś film miał o nim powstać?!? To już było za wiele, a mimo to pełen obaw i wątpliwości udałem się do kina na seans. I w końcu bajkowa magia świata DC Comics zaczęła działać. Bowiem Aquaman to nie mniej, ale też nie więcej ale bajka. To w niej może obok siebie istnieć "nasz świat" oraz ten, należący do mitycznych istot zamieszkujących dawną Atlantydę. I jak w bajce, musi się pojawić uczucie między istotami z obu tych światów, które dając miłość, da też i kłopoty. Bajka? No przecież!

Aquaman zaczyna się dość ludzko, czyli pokazaniem jak my - ludzie z powierzchni - potrafimy działać w podwodnym świecie. Atomowe okręty podwodne, czyli szczyt naszych możliwości technicznych, to jedyne w sumie zarysowanie ludzkich wpływów w tym filmie. Nie ma więc żadnych nieufnych generałów (czy raczej admirałów) chcących "napierdalać", czy bardziej otwartych na mieszkańców innego świata pułkowników z dzielnych Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Aspekt ludzi z powierzchni wypełnia całym sobą, trochę szorstki, a nawet prostacki Arthur Curry. Nie jest on jednak "człowiekiem znikąd", bo dobrze wie o swoim arystokratycznym, podwodnym pochodzeniu, a dzięki lekcjom pobieranym od zaufanego doradcy królewskiego, potrafi radzić sobie w wodzie.

No a dalej jest już jak w bajce: królewski, starszy syn z nieprawego łoża, musi stanąć do walki ze swoim młodszym bratem, który jako król jednego z państw Atlantów, chcę objąć zwierzchnią władzę nad pozostałym królestwami. A przy okazji zetrzeć z powierzchni świat ludzi, gdyż ten dopiekł mocno mieszkańcom mórz i oceanów zatruwaniem środowiska. Oczywiście w tle jest kobieta, a jakże - księżniczka, ale i dziecięcy żal za utraconą w dzieciństwie matką. To wszystko zaś spoczywa na szerokich barkach Jasona Momoi, który musi wybrać się w daleką podróż, by uratować królestwo i zdobyć rękę wybranej. Czyli tak, jak to właśnie bywa w bajce.

I gdy tak już zostają zawiązane wszystkie ważne wątki filmu oraz dochodzi do pierwszego starcia głównych rywali, wydaje się że Aquaman pójdzie tą samą drogą, którą szły Batman v Superman oraz Liga Sprawiedliwości. Czyli kolejne napieprzanki zostaną przeplecione mniej lub bardziej mdłymi, parapsychologicznymi dywagacjami. Ale nie. Film wskakuje na tory znane choćby z serii filmów o przygodach Indiany Jonesa. Czyli jest podróż w różne, ciekawe miejsca, docieranie się odmiennych, choć tak naprawdę podobnych sobie bohaterów płci przeciwnej. W drugim zaś wątku filmu widać jak Orm - młodszy brat Aquamana - mniej lub bardziej finezyjnie kombinuje nad zjednoczeniem różnych ras Atlantów i ostatecznym rozwiązaniem kwestii ludzi.

Mimo więc natłoku akcji, świateł, kolorów jakim wypełnione są podwodne światy, tego szaleństwa wręcz zmieniających się barw i ujęć, wszystko jest tu w miarę spójne i logiczne. Stosując porównania do filmów MCU, Aquamanowi bliżej do Strażników galaktyki niż do dwóch, pierwszych Thorów posiadających przecież zbliżoną, "królewską" stylistykę. A jak pojawiają się śmieszki/heheszki to raczej w stylu Thora połączonego z Tonym Starkiem, niż Deadpoola.

Aquaman posiada ciekawą obsadę, a więc jest bohater kina sensacyjnego klasy B (choć nie tylko) Dolph Lungren czy "rybio uroczy" Willem Dafoe. Jest posiadająca "porcelanową twarz" Nicole Kidman oraz "groźny Jango Fett" czyli Temuera Morrison. Istny cyrk kolorowych postaci, które wprowadzają w ten świat trochę szaleństwa, gdy ma się w pamięci poprzednie, sztywne filmy z Batmanem i Supermanem. Nawet mitologiczna Wonder Woman z jej próbą napisania historii I wojny światowej na nowo, robi się jakąś akademicką, sztuczną i wymęczoną bułą, gdy zestawi się ją z szalonym i kolorowym Aquamanem. Nie udowadnia on bowiem, że jest kolejną reinterpretacją świata bohaterów DC Comics na poważnie, czy dla odmiany pełnym heheszków filmem na luzie. Jeszcze milej się robi, gdy oglądając Aquamana zauważy się w nim mniej lub bardziej dyskretne odniesienia do mitologii wielkiego H.P. Lovecrafta.

Ktoś może powiedzieć, że to wszystko nie ma znaczenia, bo film jest i tak głupi, chaotyczny, rozwrzeszczany. Owszem, to nadal nie jest poziom bohaterskiego kina a'la Avengers. Nawet i uznawany za najsłabszy z serii MCU Thor 2 mógłby się wybronić przy Aquamanie. Ale też, to nie ta klasa w jakiej uniwersum DC Comics powinno konkurować ze światem Marvela. "Wrogami" jakich obecność trzeba zniwelować są "poważne i na serio" filmy Zacka Snydera, z najsłabszą Ligą Sprawiedliwości na czele. Patrząc zaś na Aquamana, który jest bajką wręcz ocierającą się o fantasy, ale i na jego wyniki finansowe, można powiedzieć że się udało. A to już duży sukces, a nie lanie wody.

© 2018 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY