< POSTKULTURA | << FILMY
Inwazja: Bitwa o Los Angeles

Plakat filmu 'Inwazja: Bitwa o Los Angeles' Inwazja: Bitwa o Los Angeles
Produkcja USA 2011
Reżyseria: Jonathan Liebesman
Scenariusz: Christopher Bertolini
Obsada Aaron Eckhart, Michelle Rodriguez, Will Rothhaar, Cory Hardrict
Muzyka: Brian Tyler
Zdjęcia: Lukas Ettlin
Czas: 116 min.

Gdy bodajże na początku 2000 roku poznałem nazwiska z obsady Władcy Pierścieni, byłem - oględnie to ujmując - rozczarowany. Nie Mel Gibson, nie Sean Connery, nikt o mocnym nazwisku w aktorskim świecie. A reżyser? Eeee?? To jakiś daleki krewny tego Michaela??? Okazało się jednak, że filmowy tryptyk umiejętnie nawiązał dialog ze spuścizną swojego literackiego pierwowzoru, a kierujący tym interesem potrafił umiejętnie pogodzić maksymalną zgodność z oryginałem z wymogami współczesnego kina. No i przy okazji świat dowiedział się, że Peter Jackson to nie tylko facet od kręcenia "specyficznych" filmów kina grozy, ale reżyser, który ogarnie wielki projekt za miliony dolarów z dawką filmowego wizjonerstwa, które zatracił już np. Steven Spielberg.

Wspomniałem tu właśnie o Peterze Jacksonie, gdyż film Inwazja: Bitwa o Los Angeles początkowo sprawia wrażenie, że chce wejść w obszar, który określił Dystrykt 9, gdzie producencką opiekę sprawował właśnie filmowy "ojciec pierścienia". Coś fantastycznego, nierealnego nie dzieje się wśród fantastycznych i nierealnych osób. Bohaterami są bowiem tacy sami zjadacze chleba jak ja i Ty - czytelniku - a tylko traf chciał, że sytuacja w której się znaleźli, przypominać będzie te znane z kart komiksów i powieści.

W Dystrykcie 9 to zadziałało, mimo świadomej/nieświadomej niekonsekwencji czy miała to być stylizacja na dokument czy rasową fabułę. I choć rok 2009 przyniósł w fantastycznym kinie film równie, a może nawet i bardziej frapujący, jak np. Moon, to jednak historia kosmitów z Południowej Afryki została sztandarem "nowego realizmu" w kinie kosmiczno-ufolsko-fantastycznym. I te same tony chcieli też odegrać twórcy filmu Inwazja: Bitwa o Los Angeles, ale zamiast wyrafinowanej technicznie suity w stylu Dream Theater, dostaliśmy płytę z coverami w wykonaniu Joe Cockera albo Roda Stewarta. Panowie mają swoje zasługi i dokonania, ale od lat nie mają już nic ciekawego do powiedzenia, odcinając kupony od wypracowanej wcześniej sławy.

Wbrew pozorom nie chcę się jednak pastwić nad recenzowanym tutaj filmem, ponieważ mimo wszystko wnosi on nową jakość do gatunku kinowego, który tak barwnie nakreśliłem. Dzień niepodległości, W pułapce wojny, Helikopter w ogniu no i Dystrykt 9 - te tytuły mogą nam zdefiniować Inwazję: Bitwa o Los Angeles. Mogą, ale nie czynią tego do końca, gdyż to co widzimy na ekranie, to jakby idealna, aktorska wizualizacja gry RPG. Dynamicznie pokazane sceny walk są przerywane momentami wytchnienia, w których grupa nabiera więcej optymizmu i siły - jeszcze więcej, bo już jakiś oczywiście ma - by iść naprzód i walczyć z wrogiem. Bohaterami są oczywiście dzielni żołnierze Piechoty Morskiej USA, którymi dowodzi sierżant "po przejściach" - zapewne w Afganistanie. Oczywiście dzisiejsze kino amerykańskie nie może pokazać jak to "nasi chłopcy" robią porządek na Bliskim Wschodzie, bo wiadomo - polityczna poprawność. Ale co powiedzieć, gdy ona przekłada się też, świadomie bądź nie, na szybkie i niedokładne pokazywanie scen z Obcymi? To ich praw też musimy przestrzegać, bo a nuż okaże się, że jednak istnieją, przylecą i zamiast niszczyć oraz podbijać, wytoczą nam proces o naruszenie. W rezultacie dzielni żołnierze oraz ich sierżant, wręcz wylewają się z ekranu na widza, że aż trudno ich nie podziwiać, nie polubić czy wręcz nie pokochać. Tacy są dzielni! A kopani w tyłek ufole gdzieś tam są w rogu ekranu, lub trochę bliżej środka.

I tak przez cały film wykonujemy z nimi misję przejścia z jednego punktu do drugiego, w opanowanym przez ufolstwo Los Angeles, łapiąc się, że jedyne czego nam brakuje, to myszka/klawiatura, a właściwie to joypad od konsoli w łapach. Inwazja: Bitwa o Los Angeles to właśnie taki film - konsolowa gra przeniesiona na kinowy ekran. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach, montaż i zdjęcia zapierają dech, patriotyczny amerykański bełkot został sprytnie zamaskowany potrzebą działania w grupie, jaką są Marines, oraz wiary, że nawet największe gówno nas nie zatrzyma i pójdziemy dalej. Tylko co z tego? Film pędzi naprzód w szybkim tempie, patriotyczny patos sprytnie zwalcowano z pokazaniem żołnierskiego obowiązku i poświęcenia. Tylko właśnie - co z tego?

Chyba to, że Bitwa o Los Angeles nie jest kolejnym filmem fantastycznym o inwazji Obcych na Ziemię - ich w filmie prawie że nie pokazano, a jak już to przez szybkie i krótkie ujęcia. Ten film to pomnik, laurka, ołtarz zbudowany dla amerykańskiego żołnierza, który już od prawie 10 lat "walczy z terrorem", rozpętanym przez brodatych kolesi Osamy. Że to źle - się spytacie? Ależ skąd! Nasi żołnierze mogą co najwyżej zostać skuci jak najgorsze bandziory i wywleczeni o szóstej nad ranem ze swoich domów, by czekać na ciągnący się jak guma od gaci proces sądowy (sprawa Nangar-Khel) oraz "ciepłe słowa" od tzw. celebrytów, że są "najemnikami, pachołkami Stanów i w ogóle to własną matkę sprzedaliby za garść zielonych".

Sami więc widzicie, że biorąc już pod rozwagę ten aspekt, Bitwa o Los Angeles nie wnosi do kina fantastycznego żadnej nowej wartości, jak wspomniany na początku Dystrykt 9, mimo takich samych punktów startowych. Nie jest stylizacją na dokument o inwazji ufoli na Ziemię, nie jest zapisem z "codziennego życia" amerykańskich żołnierzy, choć na początku dobrze w tym względzie się zapowiada. To łupanka z masą strzałów oraz wybuchów, na którą jednak nie można wylać tony pomyj jak na Skyline, gdyż Bitwa o Los Angeles ostatecznie nie spina się na wielkie fantastyczne dzieło. Sławi amerykańskiego zwykłego żołnierza, który może i ma swoje za uszami, ale kocha swoją ojczyznę, lubi swoją robotę i wie, że może liczyć na swój odział.

I wystarczy.

PLUSY:
- nie jest takim syfem jak Skyline
- amerykańskie wojsko da się lubić
- bądź silny, zwarty i gotowy, choć miej też duszę, a skopiesz dupę ufolstwu
- realizacyjny rozmach rozwałki
- mało ograni aktorzy - stylizacja na naturalność przekazu
- realistycznie działający ufole, choć skoro byli tacy dobrzy, by przelecieć tyle kilometrów w kosmosie, to czemu dają się kiwać ludziom?

MINUSY:
- jest ufolstwo, a jakby go nie było - krótkie i szybkie ujęcia albo bliskie gmeranie w ciele ufola
- główna część filmu to rozwałka przerywana krótkimi chwilami na odpoczynek
- patriotyczny patos, dawkowany sporadycznie, ale w sporych dawkach
- trailery słusznie przemycały ujęcia z początku filmu - chęć stania w szranki z Dystryktem 9 była spora
- konsolowa gra na kinowym ekranie - czeka ktoś na film oparty na Falloucie?

Moja ocena: 6/10

© 2011 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY