< POSTKULTURA | << FILMY
Blade Runner 2049 - recenzja #2

Okładka filmu 'Blade Runner 2049' Blade Runner 2049
Produkcja: Kanada, USA, Wielka Brytania 2017
Reżyseria: Denis Villeneuve
Scenariusz: Hampton Fancher, Michael Green
Obsada: Ryan Gosling, Harrison Ford, Ana de Armas, Jared Leto, Robin Wright i inni
Muzyka: Hans Zimmer, Benjamin Wallfisch
Zdjęcia: Roger Deakins
Czas: 163 min.

Remake’i, rebooty, kontynuacje, tym stoi dziś Hollywood. W masie filmów bzdurnych, głupich, nielogicznych, niepotrzebnych raz na jakiś czas zdarzy się coś godnego uwagi. A już sporadycznie film, którym będzie się można delektować i smakować go jak dobry trunek. Nawet jeśli nie będzie on samoistnym, oryginalnym pomysłem, lub filmową adaptacją literackiego pomysłu, a właśnie kontynuacją. Rozwinięciem Łowcy androidów, filmowego arcydzieła Ridleya Scotta.

Blade Runner 2049 nie ma nic wspólnego z typową kontynuacją w stylu Przebudzenia mocy. Nie jest nagranym po raz kolejny tym samym filmem (Nowa nadzieja), by w oparciu o znane już wcześniej rozwinięcia akcji czy sceny, podgrzać w ogniu sentymentów cienką i bardzo postną strawę. Tęskniący widzowie przecież i tak to kupią. Twórcy kontynuacji historii replikantach nie poszli tą drogą. Świadomość że robią coś, co będzie musiało stanąć przy filmowym arcydziele była naprawdę wielka. A nawet zbyt wielka, co można napisać z przekąsem, obserwując jak film Denisa Villeneuve poradził sobie na ekranach kin. Produkcja, której koszt wyniósł 150 mln $ na dzień 15 października przyniosła na całym świecie przychód wysokości 156 mln $ (za Box Office Mojo). Zaś by film się zwrócił, a nawet przyniósł jakiś zysk jego producentom, kwota ta powinna oscylować w granicach dwu, trzykrotnie większej. Powtarza się więc historia z pierwowzorem z 1982 roku. Nasuwa się pytanie, czy Blade Runner 2049 jest aż tak zły, czy też - jeśli nawet w finansowych stratach powtarza historię Łowcy - dorównuje mu kunsztem oraz perfekcją wykonania?

Po dwóch seansach mogę powiedzieć, że to drugie. Blade Runner 2049 to film, który dopełnia historię znaną z Łowcy androidów. Nie jest świadectwem pogardy twórców dla widza, któremu, chcąc sprzedać po raz kolejny to samo, dają więcej, szybciej i mocniej. Chcecie mrocznego miasta, w którym pada deszcz? Otrzymacie jeszcze mroczniejsze miasto, z jeszcze większą ilością deszczu? Spodobała wam się strzelanina na ulicy? No to dostaniecie strzelaninę w powietrzu. I tak dalej. Jak łatwo można było spieprzyć ten film! Tymczasem widz dostał perfekcyjnie zrealizowane dzieło, które wykroczyło poza oczekiwania widzów, przyzwyczajonych do bezsensownych produkcji z masą efektów CGI.

Już od pierwszych kadrów filmu wiadomym staje się, że zaprezentowane dzieło będzie raczej twórczym dialogiem z dziełem Scotta, niż wspomniane “to samo tylko więcej” lub “odetnijmy się od wszystkiego, zróbmy coś nowego” Dochodząca z głośników muzyka Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa nie kopiuje wprost aranżacyjnych i brzmieniowych pomysłów Vangelisa. Wykorzystuje za to myśl, która stała za dźwiękową ilustracją Łowcy androidów, opierając się jednak na bardziej ostrych brzmieniach elektronicznych oraz orkiestrowych. Majstersztykiem zaś są pojawiające się w filmie utwory takich legend jak Frank Sinatra czy Elvis Presley, które z gorzkim, lekko wisielczym humorem “komentują” to co dzieje się na ekranie. To już jest wprost zaczerpnięcie z tego samego źródła, z którego czerpał Fallout. Tam też ponury, postapokaliptyczny świat “ubarwiała” radosna muzyka z lat 50. XX wieku. Z tego czasu, w którym wydawało się, że wszystko będzie OK.

Blade Runner 2049 to film “perfekcyjnie klimatyczny”. Jest bowiem zarówno pre, apo oraz postapokaliptyczną wizją świata, którą może w niezbyt udany sposób zarysowały krótkometrażówki (w tym w wersji anime), promujące właściwy obraz. Katastrofa ekologiczna, podniesienie się poziomu mórz, przeludnienie, być może (nie jest w filmie powiedziane wprost) i ograniczona wojna atomowa, której celem nie było wywołanie masowych zniszczeń, ale precyzyjne ataki na infrastrukturę i cywilną ludność, w celu wywołania chaosu. Ten świat już nie jestem tak “ciekawym” miejscem do życia, jak było to w Łowcy androidów. To bardzo puste miejsce, pełne samotnych ludzi (naturalnie jak i sztucznie urodzonych), w którym prawdziwym towarzyszem może być już tylko czuły i oddany (oraz oczywiście seksowny) hologram, wyposażony w SI.

Akcja filmu w reżyserii Villeneuve dzieje się nie tylko w deszczowej scenerii Los Angeles. Wyraźne są falloutowe tropy, szczególnie wtedy, gdy akcja przenosi się do Las Vegas. A każde ujęcie, każdy kadr Blade Runner 2049 staje się obrazem, który chciałoby się zatrzymać i delektować jego pięknem. Tym bardziej, że koreluje to z faktem ograniczonego użycia animacji komputerowej w stworzeniu oszałamiającego świata tego filmu.

A tam, pomiędzy jego dwoma kinowym odsłonami minęło 30 lat. W tym rzeczywistym 35 lat. Harrison Ford już nie jest młodzieniaszkiem, stąd też rzetelnie podchodzący do sprawy filmowcy postanowili nie robić tego samego Ricka Deckarda, tylko starszego. “Emerytura”, jak określa jego aktualny stan jeden z bohaterów drugiego planu (Gaff), ma swoje prawa. Stąd też plan od początku wypełnia Ryan Gosling, jako idealnie posłuszny replikant pracujący w policji Los Angeles, na wiadomym etacie. Oszczędny w emocjach, ekspresji, nie szarżuje jak to w paru scenach Łowcy androidów zdarzyło się Fordowi. Jednocześnie swoje ubogie życie emocjonalne (w końcu to replikant) rozwija w relacji z jeszcze bardziej iluzoryczną Joi (prześliczna Ana de Armas), hologramem ze sztuczną inteligencją, który powie i zrobi to, czego będzie od niego oczekiwał jego właściciel. Niepełna, ułomna wręcz relacja tych postaci wgniata w niemym przerażeniu w fotel. Czy naprawdę taka przyszłość czeka świat, w którym pojawiają się już przypadki otrzymywania urlopów opiekuńczych na chorego psa?

Gdy dwadzieścia parę lat temu zaczęła się moja przygoda z odkrywaniem i zrozumieniem filmowej wizji świata, jaką w swojej powieści zarysował Philip Dick, uważałem że mam do czynienia z sensacyjną, trochę fantastyczną historią w wielkim, mrocznym mieście. No i z kolejnym filmem, w którym gra bardzo lubiany wówczas przeze mnie Harrison Ford. Rozwój badań genetycznych, czy choćby próby budowy sztucznej macicy, zmyły ze świata Łowcy androidów warstwę fikcyjnych dywagacji na temat świata przyszłości. I choć na dwa lata przed rozpoczęciem się akcji tamże, eksploracja kosmosu ogranicza się do orbity okołoziemskiej, a genetyczne modyfikacje do zmian w roślinach zbożowych, to chyba już tylko siedzący w najgrubszych bańkach nie zauważyli potencjalnych odbiorców replikantów. Władza i korporacje, bo bezpieczeństwo i wzrost gospodarczy przecież, a dla ubogich przemiła choć wirtualna Joi. Perfekcyjni, posłuszni niewolnicy, na każdą kieszeń i możliwości. Jednak jak na film “perfekcyjnie klimatyczny” przystało, w tej wizji świata musi być jakiś haczyk, który złapany wywróci całość do góry nogami. I jest, bo przecież Blade Runner 2049 to film o tym, co sprawia że jesteśmy ludźmi.

Dwadzieścia parę lat temu wyobrażałem sobie, jak to by było żyć w świecie Łowcy androidów. Dziś już bym tego nie robił. Mam bowiem silne uczucie, że żyję już w świecie Blade Runnera 2049. Może jeszcze troszkę brakuje, może ludzie wokół poprzez swoją podłość jak i dobroć, ocalają w sobie pierwiastek człowieczeństwa. Może to otoczenie musi się zmienić, tak by i człowiek też zaczął się zmieniać.

A może lepiej sobie niczego już nie wyobrażać, tylko żyć i cieszyć się każdą chwilą, która kiedyś przeminie jak łza na deszczu...

© 2017 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY