< POSTKULTURA | << FILMY
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi - recenzja #2

Okładka filmu 'Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi' Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi
Produkcja: USA 2017
Reżyseria: Rian Johnson
Scenariusz: Rian Johnson
Obsada: Mark Hamill, Carrie Fisher, Adam Driver, Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac, Andy Serkis, Anthony Daniels, Laura Dern, Benicio del Toro, Frank Oz, Jimmy Vee i inni
Muzyka: John Williams
Zdjęcia: Steve Yedlin
Czas: 150 min.

W dobie ofensywy postępu, X muza - z oczywistych względów - jest silnym narzędziem kreowania nowej wizji otwartego, wielokulturowego, nasączonego polityczną poprawnością świata. Jednak ten pęd do rugowania rzeczy złych, zwanych różnymi "obiami"; ta chęć zastąpienia starego nowym, ma bardzo wątłą podbudowę. To odgrzewanie poprzednio zrealizowanych pomysłów i opowiadanie nowych historii za pomocą starych paradygmatów. Niestety, film Ostatni Jedi zrealizowany pod skrzydłami medialnej korporacji Disneya idealnie to potwierdza.

Patrząc z perspektywy 40 już lat, na pierwszy (czwarty w chronologii) film ze świata Gwiezdnych wojen, widać że George Lucas Ameryki wówczas nie odkrył. Zmienił tylko sposób w jaki wówczas w kulturze masowej (kinie oraz TV) pokazywano historie związane z przygodami w kosmosie. Czyli żadnych fantazyjnych i kolorowych strojów bohaterów, żadnych nadprzyrodzonych (no, powiedzmy) mocy i gadżetów danych im przez nie wiadomo kogo. Jest za to świat, owszem, nowoczesnych (choć nie wszystko mogących) technologii, pozwalających ów kosmos eksplorować oraz coś z pogranicza nauki, magii i filozofii. To Moc, czyli siła spajająca wszystko wokół, którą kontrolować potrafiły tylko niektóre osoby. I wykorzystywać do celów dobrych bądź złych. Nawet teraz, gdy technologie filmowe poszły tak daleko, że jest możliwe nakręcenie takich superbohaterskich filmów jak Avengers, brzmi to cokolwiek cudacznie i sucho. Zgrzebne, proste ubrania Rycerzy Jedi, nijak miały się do kolorowych strojów Supermana czy wyposażonego w gadżety egzoszkieletu Iron Mana. A jednak chwyciło, mimo sceptycyzmu jaki osoby finansujące pomysły Lucasa wówczas miały. Powstało coś więcej niż trzy filmy, opowiadające znane od lat historie o miłości, nienawiści, przeznaczeniu, żądzy władzy. Została bowiem wygenerowana duża wartość dodana do kultury masowej. A przy okazji odbiorca otrzymał również masę mniej lub bardziej potrzebnych produktów, które wciągały go w świat Gwiezdnych wojen.

Mimo osiągnięcia sukcesu wykraczającego poza ramy dzieła sztuki filmowej, a przenoszącego go na poziom popkultury, Lucas nie zaryzykował pójścia za ciosem i nie pozwolił na powstanie dalszych części, pokazujących "jak do tego wszystkiego doszło" lub też tych "co było dalej". Musiało więc minąć kilkanaście lat, by pojawiła się chronologicznie pierwsza trylogia, za którą - poza napisaniem scenariuszy również reżysersko - odpowiedzialny był Lucas. Mimo wielu mielizn i nielogiczności (także Jar Jar Binksa), z perspektywy dwóch filmów trzeciej trylogii, widać że próbował wnieść on w świat który stworzył coś nowego. I jakoś ugnieść strawną dla widza historię, wyjaśniającą jak miły, słodki chłopiec z peryferyjnej, pustynnej planety, stał się najczarniejszym bohaterem Galaktyki. A przy okazji i kultury masowej.

Co zaś widz, a i też fan gwiezdnowojennego uniwersum otrzymał w 2017 roku, gdy pojawił się kolejny film z trzeciej trylogii?

Ostatni Jedi nie jest aż tak odtwórczy w stosunku do Imperium kontratakuje, jak Przebudzenie mocy do Nowej nadziei. I to mogło by być całą recenzją tego filmu. Mimo wszelkich zaklęć, ochów i achów widać, że brak tu osobowości Lucasa, który nawet jeśli popełnił błędy takie jak Jar Jar Binks, to wynikało to z jego wizji, a nie z biznesowo-marketingowych kalkulacji. Stąd też w Ostatnim Jedi aż się roi od scen żywcem wyjętych z cyklu Nowa nadzieja - Imperium kontratakuje - Powrót Jedi, tylko że nakręconych na nowo. Dajmy na to jak "Sokół Millenium" buszował po zakamarkach asteroid w polu planety Hoth, tak teraz musi buszować w wąwozach planety Crait, do złudzenia przypominającą zresztą Hoth. Z tym że zamiast białego śniegu, jest tu za to równie biała... sól, pokrywająca grubą warstwą czerwoną powierzchnię Crait. Małe, pocieszne zwierzaczki zawsze wywołają uśmiech na twarzy widza, a różnie wyglądający mieszkańcy galaktyki mogą pokazać jak kreatywni byli twórcy filmów, no to damy obficie tak jednych, jak i drugich. I tak można by wymieniać dalej wszystkie elementy, które są "bulionem" Ostatniego Jedi.

Natomiast gdy rzecz tyczy się "wkładki" dania, jakim jest trzecia trylogia, i drugi jej film, to rzecz ma się już trochę inaczej. Gdy pojawiło się Przebudzenie mocy wiadomo już było, że historia w nim opowiedziana nie będzie pokrywała się ze stworzonym przez książki i komiksy kanonem, jaki powstał po wydarzeniach w Powrocie Jedi. Choć miały się pojawić legendarne już postacie, Han Solo czy Leia Organa, to i tak wszyscy fani czekali na tego, wokół którego toczyła się cała historia pierwszych Wojen gwiezdnych. Na Luka Skywalkera. W Przebudzeniu mocy pojawił się tylko w końcowych scenach, zaś w Ostatnim Jedi jest już pełnoprawnym bohaterem. I tu można twórcom filmu, mimo wszystko oddać szacunek, a nawet zapropsować. Bez popadania w tani sentymentalizm czy kombatanctwo, stworzyli postać Luke'a jakby w oparciu o prawdziwe życie aktora, który wcielił się w niego wcielił. Bowiem Mark Hamill został dotknięty czymś, co w filmowym świecie jest nazywane przekleństwem jednej roli. Po roli Skywalkera, nie udało mu się zaistnieć na dużym ekranie w produkcji godnej jego możliwości, realizując się dopiero z czasem (i to z sukcesami) na deskach teatru czy w dubbingu. Stąd też Luke Skywalker nie rzuca na lewo i prawo mądrościami a'la Yoda, nie przenosi też za pomocą Mocy gór i lasów. Legenda, w jaką uwierzyli fani, ale - co jest też sprytnym zabiegiem scenariuszowym - również bohaterowie "nowej trylogii", jest zmęczona, rozczarowana, zgorzkniała. I jak sam mówi, chce w spokoju umrzeć, nie łudząc się już co do możliwości powrotu na scenę dziejową Rycerzy Jedi. Gdy jednak powraca, to robi to w stylu który przebija samego Yodę. I to bez skakania po ścianach jak małpa po drzewach.

Ostatni Jedi, jak już wspomniałem na początku, jest filmem trzymającym właściwy kierunek i trend. A nawet parytet płciowy, gdyż wśród złoli pojawia się ubrana w srebrny pancerz kapitan Phasma. Choć po co i dlaczego to nie wiadomo, bo w kolejnym filmie - mimo marketingowego podbijania bębęnka - znów nie rozwinięto jej postaci. A nawet pozwolono jej... odejść. Gdy zaś bardziej zamiesza się w tym kotle, to na wierzch wypłyną ciekawe rzeczy. Nie trzeba być Grzegorzem Braunem, który w dwóch filmach dostępnych na You Tubie brawurowo wyjaśnił "o co tam chodzi", by je trafnie zinterpretować. Przede wszystkim w oczy rzuca się miałkość celów i zamierzeń Rebelii, przypominającej trochę obecną opozycję w Polsce, która oderwana od koryta Republiki miota się bez ładu i składu po galaktyce. Jej tropem idzie, poznany już w Przebudzeniu mocy pełen białych, złych ludzi Najwyższy Porządek (w przeciwieństwie do wielokulturowej Rebelii). Organizacja ta chce być tak samo bezwzględna w politycznej walce jak Imperium, skoro jej funkcjonariusze noszą takie same ponure mundury i mają równie niszczycielskie gadżety. Tylko że ciągle coś im nie wychodzi, bo sami z nich nieudacznicy. Wielkie wizje galaktyki będącej Republiką gdzieś prysły, za to na wierzch wyszło to, co dobrze znamy w naszej rzeczywistości. Czyli trwa wojna, zwyczajni ludzie cierpią, a kabzę na niej nabijają sobie producenci i szmuglerzy broni, sprzedający ją - a jakże - obu stronom.

Ejże!

To o taki świat, pełen jakże demokratycznych wartości chodziło Amidali? Czego tak naprawdę bronili Rycerze Jedi, którzy będąc u szczytu potęgi choć nie pełniąc faktycznej władzy w Republice, dali się ograć Palpatinowi? Jaka w końcu jest różnica między Republiką, w której matoły takie jak Jar Jar Binks reprezentują obywateli w Senacie, zaś pleniąca się w najlepsze korupcja rozkłada nieudolną władzę; a Imperium w którym wszyscy są trzymani krótko za mordę przez armię i scentralizowany system władzy? I korupcja też się pleni, jednak zgodnie z jasno wytyczonym kierunkiem i możliwościami chapania, który zaczyna się od samego Imperatora (czy też Najwyższego Przywódcy), a kończy na dowódcy patrolu szturmowców gdzieś na zadupiu galaktyki, biorącego w łapę podczas rutynowej kontroli.

Moja znajomość galaktycznego uniwersum ogranicza się filmowych Gwiezdnych wojen I - VIII, Łotra 1 oraz animowanego serialu Wojny klonów. Historie z gier, komiksów, książek, których powstaniu przed 2012 rokiem błogosławił George Lucas, są mi zupełnie obce. Jednak z Internetów wiem, że w oryginalnym kanonie po wydarzeniach z Powrotu Jedi, kiedy wszyscy sobie razem w zgodzie ręce podali, w galaktyce pojawiła się rasa Yuuzhan Vongów. Te odporne na Moc istoty zrobiły tam srogi rozpieprz, jednocząc wszystkich zdolnych do walki. Chyba tylko to mogło by sprawić, że świat znany już Przebudzenia mocy i Ostatniego Jedi nabrałby własnego wiatru w żagle, a nie był ciągle nadmuchiwany powietrzem wypuszczanym z torebek "wyprodukowanych" gdzieś na piaszczystej Tatooine. Domykanie historii bohaterów poznanych w Nowej nadziei przez drugi już film, przy takich choćby możliwościach technicznych jakich nie miał 40 lat temu George Lucas, to trochę za mało.

Stąd trzymając się kulinarnej metaforyki, Ostatni Jedi choć nie jest świeżym i smacznym daniem ugotowanym ze świeżych produktów, to nie jest też pasztetem zmielonym z różnych resztek. Bliżej mu do mrożonki, na którą podczas odgrzewania posypano dużą ilość przypraw. Obserwując reakcje fanów, widać wyraźny podział na osoby rozczarowane, oraz stawiające ten film w gronie najlepszych produkcji filmowych ze świata Gwiezdnych wojen. Według mnie zadziałały tu tylko polepszacze smaku, a nie sama treść, która po odejściu z projektu George'a Lucasa, przypomina to co stało się z Falloutem po przejęciu go przez Bethesdę. To próba napisania czegoś nowego, w oparciu jednak o stare schematy i pomysły. Gwiezdno wojennym New Vegas okazuje się tu Łotr 1, w którym chcąc zrobić "nowe za pomocą starego", przedstawiono Rebelię jako okrutnych terrorystów, odzierając ją z romantycznych haseł o "wolności i demokracji". Tego wszystkiego nie ma w Ostatnim Jedi, w którym brak jest tchnienia wielkiej historii, w jaką wrzucono by przechodzących przemianę bohaterów. Zza fasady efektownych scen, pościgów i walk, wysuwa się matematycznie skalkulowany biznesplan, z określoną liczbą scen "takich jak dawniej tylko że inaczej" lub zawierających śmieszkowe momenty. No i oczywiście nowe, miłe, małe zwierzaczki czyli Porgi. Choć nie Jar Jar Binks. Tą całą więc disneyowatość, ten cały postępowy "trynd" w przekazie, którego emanacją (!) jest nowo dodana bohaterka - Rose - do pionu przywraca jeden jedyny Luke Skywalker. I Yoda, który potrafi - tym razem skutecznie - uświadomić swojemu dawnemu uczniowi, że rolą mistrza jest dać się przerosnąć. W przypadku Ostatniego Jedi (jak i Przebudzenia mocy), co najwyżej udało się przeskoczyć prequele. I chyba to powinno wszystkim wystarczyć.

© 2017 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY