< POSTKULTURA | << FILMY
Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia

Plakat z filmu 'Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia'
Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia (The Hunger Games: Catching Fire)
Produkcja: USA 2013
Reżyseria: Francis Lawrence
Scenariusz: Simon Beaufoy, Michael Arndt
Obsada: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Liam Hemsworth, Woody Harrelson, Donald Sutherland, Philip Seymour Hoffman i inni
Muzyka: James Newton Howard
Zdjęcia: Jo Willems
Czas: 146 min.

Jedna z myśli, jakie naszły mnie w trakcie i po seansie drugiej części Igrzysk śmierci była taka, że aktorzy biorący udział w ekranizacjach prozy Suzanne Collins mają cholernie dużo szczęścia. Ze wszystkich najbardziej poczytnych serii młodzieżowej literatury ostatnich lat cykl Collins chyba jako jedyny prezentuje coś bardziej ambitnego od mdłego w swym konserwatyzmie, quasi-krwiopijczego love story, czy epickich zmagań z czarnoksięskim świrem w kiecce, będącym połączeniem gada, Hitlera i Vadera. Dzięki temu Jennifer Lawrence i spółka nie dość, że mogą spać spokojnie, otuleni pokaźnymi sumami na kontach, to jeszcze mieć poczucie, że biorą udział w czymś wartościowym.

Pierwsza odsłona dramatycznych przygód Katniss Everdeen i Peety Mellarka dobrze oddała ducha literackiego pierwowzoru. Zręcznie osadzona w survivalowym anturażu satyra na bliską obecnej, medialną rzeczywistość i jej niedwuznaczne powiązania ze światem polityki została wepchnięta w ramy kina wcale nie popcornowego - przekornego, wizualnie wymagającego, inteligentnie zmontowanego. Igrzyska śmierci były blockbusterem wybitnym. I takimże jest W pierścieniu ognia.

Podobnie jak prequel, film Francisa Lawrence'a, zastępującego w fotelu reżysera Gary'ego Rossa, jest nad wyraz wierny powieści. Podczas Tournée Zwycięzców Katniss i Peeta stają się świadkami rodzącej się rewolucji. W kolejnych Dystryktach wybuchają powstania, zapoczątkowane ich buntowniczym aktem w finale Głodowych Igrzysk sprzed kilku miesięcy. Obsesja prezydenta Snowa na punkcie dziewczyny rośnie. Wraz z nowym organizatorem Igrzysk przygotowuje dla niej - i nie tylko zresztą - nie lada niespodziankę.

Lawrence ma doświadczenie w przenoszeniu na ekran papierowych wersji popularnych utworów. Constantine'a, Jestem legendą i Wodę dla słoni łączy jednak pewna ubogość szczegółu w stosunku do ich książkowych oryginałów. Pod tym względem W pierścieniu ognia jest w portfolio urodzonego w Wiedniu amerykańskiego filmowca najbardziej rzetelnym osiągnięciem. Lawrence, mimo wyraźnych cięć w opowieści, oddaje przesłanie książki Collins. Przypatruje się sensowi rebelii równie wnikliwie i ma podobny pogląd - bunt jest spontaniczny jedynie na pozór. Tak samo ważne jak przewodzenie - zwłaszcza ideowe - jest przygotowanie całego zaplecza, by rebelia miała szansę przetrwać. W pierwszym odwiedzanym dystrykcie Katniss i Peeta w porywie serca improwizują swoje przemowy. Krwawa egzekucja na manifestującym poparcie dlań staruszku zmusza ich jednak do skupienia się na starannie przygotowanych agitkach. Stopniowo uświadamiają sobie meritum rewolty.

W świecie poddanym kontrolowanej medialnej nagonce częściej można dostrzec kamery CCTV niż najedzonego i ubranego trochę tylko lepiej niż w gałgan obywatela. Kapitol rysuje się na tle pozostałych części Panem jak nowy Babilon, w którym na wystawnych bankietach zażywa się substancje powodujące wymioty, po to by opróżnić żołądek przed kolejnym obżarstwem. Nic w dystopijnym świecie nie pozostaje dziełem przypadku. Analogicznie rzecz ma się ze sposobem narracji, który obrał Lawrence - metodycznym, przemyślanym i konsekwentnym. Ale i bardziej kompromisowym niż ten, który zademonstrował Gary Ross w prequelu. Przez W pierścieniu ognia sunie się tak gładko jak futurystyczny pociąg przemierza postapokaliptyczną Amerykę. Ross literacką niegrzeczność przełożył na story-telling. Lawrence pozostawił ją na poziomie fabuły.

Podług tytułu kwintesencję filmu stanowią ponownie Głodowe Igrzyska, będące konglomeratem różnych kulturowych motywów - od greckiej mitologii, przez antyczne walki gladiatorów po na wskroś współczesne reality show. Tak samo brutalne jak w pierwszej części, stają się raz jeszcze wyborowo przygotowanym technicznie tłem dla niebanalnych rozwiązań fabularnych i narracyjnych oraz stosownego aktorstwa. Jennifer Lawrence, jakby nie patrzeć laureatka Oscara, przykuwa uwagę obyciem i nieskrępowaniem, ale przede wszystkim dojrzałą samokontrolą. Scena, w której rozpacza nad porażonym prądem Peetą jest pod każdym względem znakomita. Umiejętności młodej aktorki przenoszą ją na wyższą, wytrawną półkę.

A jednak to po Philipie Seymourze Hoffmanie spodziewałem się najwięcej. Lecz, o dziwo, ten mistrz metamorfozy po prostu nie ma czego tutaj zagrać. Może gdyby Lawrence częściej zaglądał za kulisy, jak czynił to Ross, gwiazdor Capote mógłby pokazać więcej z fenomenalnego wachlarza możliwości. A tak pozostaje on w cieniu nie tylko Jennifer, ale i szeregu pozostałych barwnych postaci granych m.in. przez Harrelsona, Kravitza oraz nowych-starych trybutów - Sama Claflina, Jenę Malone czy Jeffreya Wrighta.

Niemniej W pierścieniu ognia to nie tylko Hoffman, toteż film Francisa Lawrence'a summa summarum stanowi smakowity aperitif przed złożoną z dwóch filmowych dań ucztą w Kosogłosie. I mam osobliwe przeczucie, że ten typowy już w dzisiejszym kinie, skrajnie ambiwalentny zabieg nie wyjdzie filmowej adaptacji prozy Suzanne Collins na szkodę.

Moja ocena: 7/10


Tweet

© 2014 Zrecenzował Michał 'Veron' Tusz

< POSTKULTURA | << FILMY