Jak to jest, że takie filmy jak "Legion" ogląda się z niemałą i niemalejącą przyjemnością? Filmy, w których fabuła dziurawa jest jak sito, kolejne wątki prześcigają się w rosnącym poziomie absurdu, a bzdety dosłownie wylewają się kaskadami na osłupiałego widza.
Osłupiałego - z jakiego powodu? Kadłubkowej, bzdurnej fabuły i siermiężnych dialogów, czy może sprawności warsztatowej reżysera który tak skutecznie potrafi zaczarować oglądającego, że nie chce dostrzegać tych mankamentów? Seria retorycznych pytań, pasujących nie tylko do pierwszego obrazu Scotta Charlesa Stewarta.
"Po przerażającej biblijnej apokalipsie, grupa obcych sobie ludzi odciętych od świata w odległym przydrożnym barze na Południowym Zachodzie, nieświadomie staje się ostatnią deską ratunku dla ludzkości, kiedy okazuje się, że młoda kelnerka jest w ciąży z mesjaszem." [opis dystrybutora kinowego]
I wszystko jasne. Dwa powyższe akapity mogą w sumie służyć za całą ocenę fatalnego fabularnie, przyzwoitego wizualnie i ogólnie raczej średniego filmu. Bo po co i nad czym dłużej się tu rozpisywać? Można chwilę poświęcić w zasadzie tylko jednej kwestii. Historii. Z definicji dość kontrowersyjnej, przy odrobinie poważniejszej wymowie filmu (jeśli takowa miałaby miejsce - całe szczęście nie ma) być może nawet wzbudzającej szerszą dyskusję. Ale czy nie jest to taki guilty pleasure, by Biblię rozrzucać jak puzzle po podłodze i układać z niej przystające do siebie i jednocześnie nowe - własne - obrazki?
"Legion" wyczerpuje definicję "kina letniego" - przeciętniaka, którego chce się oglądać i o którym nie chce się zapomnieć, bo sam błyskawicznie ulatuje z pamięci. Do weryfikacji własnej.
Moja ocena: 4,5/10
© 2012 Zrecenzował Michał 'Veron' Tusz