< POSTKULTURA | << FILMY
>Pacific Rim

Pacific Rim Pacific Rim
Produkcja: USA 2013
Reżyseria: Guillermo del Toro
Scenariusz: Travis Beacham, Guillermo del Toro
Obsada: Charlie Hunnam, Idris Elba, Rinko Kikuchi i inni
Muzyka: Ramin Djawadi
Zdjęcia: Guillermo Navarro
Czas: 131 min.

Tyle ciepłych słów o pełnokrwistym blockbusterze - tak bez chwili zawahania można określić najnowszy film Guillermo del Toro - z ust światowej krytyki nie słyszałem już dawno. Zwłaszcza jedno słowo przewijało się prawie we wszystkich tych recenzjach, które czytałem. Pasja. Del Toro spełnił odwieczne marzenie. Nakręcił film, jaki zawsze chciał nakręcić - bombastyczne, horrendalnie drogie (budżet filmu oscylował w granicach 180 mln $) widowisko, naszpikowane adrenaliną i odbierającymi mowę efektami specjalnymi. W Pacific Rim istotnie czuć tę pasję filmowania i zabawy. Pod tym i technicznym względem to kino, które wgniata w fotel i pozwala zupełnie się w nim zatracić.

Pacific Rim to także jeden z tych filmów, w których właśnie dzięki oprawie audiowizualnej przymyka się oko na niedociągnięcia fabularne. Autor nominowanego do Oscara skryptu do "Labiryntu Fauna", ale także komercyjnych acz udanych dwóch części "Hellboya", a ostatnio "Hobbita", nie popisał się zbytnio w tej kwestii. Abstrahując już nawet od założeń ogólnych, które w przeważającej mierze odnoszą się do kultury japońskiej - nazwa "Kaiju" to w tłumaczeniu "gigantyczny potwór", w filmie napotkamy dość oczywiste skojarzenia z całą serią o Godzilli, także choćby z "Generałem Daimosem", zapewne i wiele innych, który nie jestem w stanie wyłapać, ponieważ sfera ta nie leży w kręgu moich zainteresowań. W każdym razie scenariuszowa ubogość (stereotypowość postaci, patos, nierzadko zaburzony ciąg logiczny zdarzeń, a zwłaszcza ich indolentna pomysłowość) nieco razi w przypadku tak znakomitego filmowca.

Z drugiej strony nieco paradoksalnie przekłada się ona na efektowność filmu. Rozbuchanych sekwencji wypełnionych najczystszą akcją w Pacific Rim nie brakuje, zaś dzięki szczątkowej fabule nie musimy sobie zaprzątać zbytnio głowy rozbudowanymi konfliktami. Ascetyczny wątek - nazwijmy go - quasi-śledczy jest natomiast tak oczywisty i ograny, że Del Toro jakby z premedytacją czyni go źródłem humoru w swoim filmie. Dzięki zatrudnieniu mniej znanych w Hollywood twarzy (co nie znaczy mniej zdolnych, Rinko Kikuchi doskonale zaprezentowała się przecież w "Babel" Alejandro Inarritu), większość pieniędzy zainwestowano w realizację. Cały Pacific Rim właśnie na tym się opiera. Jest jak yin i yang - mankamenty przenikają i uzupełniają się z zaletami, tworzą jedną całość. Bzdurną i naiwną, ale fantastycznie zrealizowaną i naprawdę oglądalną. Jeśli przyjąć, że film Del Toro z założenia ma być głupi, to jest w swej głupocie znakomity.

Żeby jednak tak do końca nie pastwić się nad fabularną stroną obrazu, warto zwrócić uwagę na dwie obecne w nim rzeczy - apokalipsę i człowieka. Koniec świata następuje okresowo, ale systematycznie, wraz z każdym przedostaniem się Kaiju przez portal na dnie Pacyfiku na Ziemię. W pewnym sensie symbolizować to może powolne zmiany, jakie już następują na naszej planecie. Upały (ha!), powodzie, trzęsienia ziemi... Nie śmiejcie się, nie mam się za proroka, po prostu obserwuję. Jak człowiek sobie z tym radzi? Tylko dzięki własnym umiejętnościom. Jeśli szukać przesłania w Pacific Rim to chyba brzmi ono właśnie w ten sposób - damy radę polegając na sobie, wierząc w siebie. Jak zwykle zresztą.

Myśl, która towarzyszyła Guillermo del Toro podczas kręcenia Pacific Rim wydaje się jednak znacznie mniej skomplikowana i profetyczna. To po prostu zabawa. I prawdopodobnie wszelkie możliwe nagrody za osiągnięcia techniczne w tym sezonie.

Moja ocena: 6,5/10

© 2013 Michał 'Veron' Tusz

< POSTKULTURA | << FILMY