< POSTKULTURA | << FILMY
Peacemaker (The Peacemaker)
Peacemaker

Peacemaker (The Peacemaker)
Produkcja: USA, 1997
Reżyseria: Mimi Leder
Scenariusz: Michael Schiffer
Obsada: George Clooney (Thomas Devoe), Nicole Kidman (Julia Kelly), Marcel Iures (Dusan Gavrich), Armin Mueller-Stahl (Dimitri Vertikoff) i inni
Zdjęcia: Dietrich Lohmann
Muzyka: Hans Zimmer
Czas: 124 min.

Stany Zjednoczone to przedziwny kraj. Z jednej strony to niemal centrum całego świata - gospodarcze, militarne, technologiczne, filmowe. Z drugiej strony, to państwo uważające się za "zbawcę narodów", angażujące się w każdy większy konflikt zbrojny na świecie (w samym tylko XX wieku było ich 20, a więc średnio co 5 lat), potrafiące wydać rocznie najwięcej pieniędzy (w 2007 roku było to prawie 600 mld dolarów) na siły wojskowe, jednocześnie podkreślając, że jest krajem pacyfistycznym. Dlaczego? Być może dlatego, że Amerykanie nigdy tak naprawdę nie cierpieli - nie odczuli w takim stopniu jak Europejczycy czy Afrykanie skutków obu wojen światowych i mimo że zmagali się z wojnami domowymi, czy walką o niepodległość, nie byli do tego zmuszeni choćby tyle razy co Polacy.

Nie przeszkadza im to jednak w żaden sposób, by wciąż powracać do paliatywnej roli oswobodziciela ciemiężonych, eksponowania i eskalowania jej na cały świat. Najlepszym narzędziem do wykonania tego zadania jest film - dziedzina sztuki najpopularniejsza i najlepiej przyswajalna przez odbiorców. Jednak kłamstwem byłoby stwierdzenie, że filmowcy z USA mają się jedynie za "tych dobrych" - często przedstawiają siebie w negatywnym świetle, po to tylko, by ostatecznie wybielić swój wizerunek, pławiąc się w patosie tandetnych sloganów i górnolotnych, heroicznych poświęceń. Na szczęście w filmie "Peacemaker" nie znajdziemy tego aż tak dużo.

"W Europie zostaje przechwycony transport broni jądrowej. Do akcji wkraczają: analityk zza waszyngtońskiego biurka ds. przemytu broni nuklearnej i oficer wywiadu. Udaje im się odzyskać niemal wszystkie bomby. Niestety jedna z nich wybucha, a inna zostaje w rękach porywaczy. Rozpoczyna się wyścig w poszukiwaniu zaginionej głowicy nuklearnej. Ta z początku bardzo niedobrana para stanie twarzą w twarz, z niebezpieczeństwem odpalenia ładunku jądrowego na terenie USA." [fragment przybliżonego opisu dystrybutora]

Szczerze powiedziawszy swego czasu słyszałem sporo o tym filmie. Promowany był dość intensywnie, prawdopodobnie dlatego, że była to pierwsza wysokobudżetowa produkcja uznanej już obecnie wytwórni "DreamWorks". Jako że w chwili premiery nie wystawałem głową wiele ponad stół, zapomniało mi się o nim. Teraz, korzystając z życzliwości pewnej komercyjnej stacji telewizyjnej, miałem okazję go obejrzeć i, muszę powiedzieć, nie zawiodłem się, choć do skowytu z zachwytu trochę jednak zabrakło.

Do 1997 roku Mimi Leder była głównie dość przeciętną twórczynią filmów dla telewizji. Zdołała wyreżyserować kilka odcinków popularnych seriali m.in. "Ostrego Dyżuru" czy "China Beach", za które otrzymała mało prestiżowe (ale jednak) nagrody. "Peacemaker" był jej pierwszą poważną produkcją. Później wygryzła Spielberga z fotela reżysera dobrze znanego fanom postapo "Dnia zagłady" (coś mi się zdaje, że Steven po prostu za dużo krzyknął twórcom filmu) i wyreżyserowała całkiem dobry tytuł "Podaj dalej". Zajmijmy się jednak przedmiotem naszej recenzji.

George Clooney i Nicole Kidman to dziś czołówka amerykańskich aktorów. Gwiazdy uznane i wielokrotnie nagradzane, których grę ogląda się z prawdziwą przyjemnością. W momencie kręcenia "Peacemakera" nie mieli oni jednak w dorobku zbyt znaczących sukcesów (może poza Clooneyem, który błysnął rok wcześniej u Rodrigueza w horrorze "Od zmierzchu do świtu"). Trudno bowiem nazwać dokonaniem może nawet i dobre występy, ale w mało znaczących filmach, czy mimo wszystko nastawionych na oglądalność serialach. Z perspektywy czasu można uznać, że film Leder był w pewnym sensie przełomem w ich karierze. Clooney jako agent Devoe, jeszcze ze świeżą, nieudręczoną twarzą i brakiem bagażu w postaci roli w "Batman i Robin", prezentuje się naprawdę bardzo dobrze. Gra na luzie, nawet nonszalancko, ale to bawi. Jest pewny siebie, momentami sarkastyczny i choć zdarzają mu się wyczyny i jęki w stylu Stallone, to jego gra nie budzi zastrzeżeń. Za to dość blado prezentuje się przy nim Nicole, z jeszcze niezmienionym nosem i ciemnymi włosami. Nie można powiedzieć, że gra źle, ale mało przekonująco. Jej bohaterka, Julia Kelly, praktycznie nie zmienia wyrazu twarzy i jest w zasadzie tłem dla Clooneya. Nie wiem czy to za sprawą Toma C., z którym jeszcze wówczas była, w każdym razie odtwarza swą rolę dobrze, lecz nie rewelacyjnie - tak jakby chciała, a nie mogła. Inną kreację aktorską, o której warto wspomnieć, stworzył Marcel Iures, uznany rumuński aktor, który wcielił się w postać Dusana Gavricha - obywatela byłej Jugosławii, którego osobista tragedia nakłoniła do odwetu na Amerykanach. Bardzo intrygująca, moim zdaniem najlepsza rola w filmie.

Rozpad Jugosławii i wojna na Bałkanach to jeden z wątków filmu. W 1996 roku, czyli w momencie kręcenia "Peacemakera", był to temat dość świeży i budzący kontrowersje. W filmie jednak został potraktowany po macoszemu, jeśli mogę tak powiedzieć i stanowił jedynie pretekst do dalszej akcji. Fabuła nie jest oryginalna, powiedziałbym nawet, że dość banalna, jednak objawia się tu problem amerykańskich twórców filmowych - pewna nieczułość na ludzką tragedię. Niektóre sceny są dość traumatyczne i mocne w wyrazie, amerykańscy wojskowi nie są "zbawicielami", lecz to wszystko jest jakby na siłę. Sam scenariusz, autorstwa Michaela Schifera ("Karmazynowy Przypływ", późniejsza "Cena Honoru"), nie jest zły - dialogi są całkiem przyjemne i inteligentne, choć przeszkadza nieco wymuszony humor. Od początku film intryguje całkiem skomplikowaną historią, lecz szybko staje się wiadome, jak potoczy się akcja i całość robi się przewidywalna. Może nie jest nudno, ale film nie wciąga i nie trzyma w napięciu - przynajmniej do pewnego momentu.

Technicznie tytuł jest wykonany przyzwoicie. Zdjęcia Dietricha Lohmanna są poprawne, a sceny akcji nieźle zrealizowane, jednak tylko od wspomnianego przed chwilą momentu - odbicia ładunków nuklearnych z rąk terrorystów. Przez ponad godzinę akcja nie może ruszyć z kopyta, jakby biegła przez błotnisty ugór w za ciężkich, wojskowych butach. Następnie widzimy Clooneya a la Stallone w akcji i jest już dużo lepiej, choć wciąż... brakuje dynamiki i tyle. To najpoważniejszy zarzut tego tytułu - za mało akcji w, jakby nie patrzeć, filmie akcji. Efekty specjalne również nie olśniewają. Ciekawy byłem zwłaszcza wybuchu bomby atomowej, jednak całkowicie się zawiodłem. Film pod tym względem odstaje do innych wydanych w tym czasie produkcji, takich jak "Dzień niepodległości" czy "Twister". Mocnym jego punktem jest natomiast muzyka autorstwa Hansa Zimmera, która jest znacznie lepsza niż efekty specjalne i bardziej żywiołowa niż sceny akcji. Momentami to ona ciągnie ten film do przodu.

Dużym plusem tytułu jest za to scena końcowa filmu - jak można się domyślić w Stanach Zjednoczonych, na ulicach, a jakże, Nowego Jorku. Przynajmniej ta jedna jest naprawdę na klasowym poziomie. Określiłbym ją słowem: potężna. Bardzo dobre ujęcia, świetnie ukazany ogrom miasta, "pojemność" realizacji - to niewątpliwe atuty fragmentu, który, może nie ratuje, ale znacznie podnosi ocenę "Peacemakera".

Zatem jak Mimi Leder poradziła sobie z tą produkcją? Tak sobie - mimo niezłej gry aktorów i całkiem dobrego scenariusza, nie potrafiła rozruszać filmu, przez co jest on dość mozolny. Całe szczęście końcówka rekompensuje nużący początek.

Po obejrzeniu "Peacemakera" naszło mnie kilka refleksji. Po pierwsze - to, o czym już wspominałem, czyli wspaniałość Amerykanów, ich szlachetnego wojska i ciągłe niezrozumienie ich czynów przez całą resztę świata. Już od czasów pierwszych filmów o wojnie wietnamskiej karmieni jesteśmy wywarem z patosu i pasztetem z koturnu, a z każdym następnym obrazem jest coraz gorzej (choćby wydany niedawno "2012" - tematyka zupełnie inna, ale koneksja jak najbardziej istnieje). Z rzadka zdarzają się wyjątki, które znikają tak szybko, jak się pojawiają.

Po drugie - zatrważająca jest naiwność tego narodu. CIA, FBI, Secret Service. Gwardia Narodowa, ochrona lotniska, w końcu niezłomni bohaterowie - ludzie z tych wszystkich organizacji nie potrafili zapobiec przedostaniu się jednego człowieka na teren USA i do tego z ładunkiem nuklearnym w plecaku! [SIC!] W jaki sposób obywatele tego kraju mogą czuć się bezpieczni, jeśli na okrągło są świadkami tego typu scen we wszelkiej maści filmach? Pytanie jak najbardziej aktualne do tej pory. Po trzecie - USA vs. Rosja. Temat nienowy, wręcz wyświechtany. Wspominam tylko dlatego, że tym razem Amerykanie współpracują z braćmi ze Wschodu, miast z nimi walczyć, co w filmach wcale tak częste nie jest. Hmm...

Ciekawostką jest, że w jednej ze scen uświadczymy polskich żołnierzy, którzy również brali udział w akcjach wojskowych na Bałkanach - ot, taki smaczek, specjalnie dla nas.

Zbliżam się powoli do końca mych rozważań. Obraz "Peacemaker" oglądało mi się całkiem przyjemnie. Fajnie jest patrzeć na styl, w którym kręcono filmy 10-15 lat temu, a który jednak różni się od dzisiejszych produkcji - chyba każdy pamięta spoconych biurokratów w zbyt luźnych ciuchach z zaciętością na twarzach. Miało to swój klimat. Mimo wszystkich wad, które wymieniłem, film jest niezły. Jak na początek Mimi Leder wypadła w porządku. Można go obejrzeć, choć ani nie wzruszy, ani nie zachwyci, ale i nie rozczaruje.

Moja ocena: 6/10

© 2010 Zrecenzował Michał 'Veron' Tusz

< POSTKULTURA | << FILMY