< POSTKULTURA | << FILMY
Prometeusz

Plakat z filmu 'Prometeusz'
Prometeusz (Prometheus)
Produkcja: USA 2012
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: Jon Spaihts, Damon Lindelof
Obsada: Noomi Rapace (Elizabeth Shaw), Michael Fassbender (David), Charlize Theron (Meredith Vickers), Guy Pearce (Peter Weyland) i inni
Muzyka: Marc Streitenfeld
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Czas: 124 min.

Prometeusz wykradł ogień bóstwom pustynnej planety, my się w nim spaliliśmy, a on został skazany na wieczne wyżeranie przez ksenomorfy wciąż odrastającej wątroby... Ale cóż to, nie było ksenomorfów? A Prometeusz okazał się tylko statkiem kosmicznym? I mógłbym teraz powiedzieć, że Ellen Ripley przewraca się w grobie, a jej sklonowana siostra z żalu przestała jeść mózgi i zerwała z brutalnie zaszlachtowanym przez najnowsze części jego historii Hannibalem Lecterem. Mógłbym, ale nie powiem.

Otóż Prometeusz, film, którego nienawidzi połowa Internetu, zaś druga połowa zaciska pięści i wrzeszczy, że mogło być lepiej, wcale nie jest taki zły. Powiem więcej - dla mnie okazał się naprawdę dobry i zawładnął moją wyobraźnią na tyle, że przez najbliższe kilka tygodni wymyślę zapewne kilkanaście książek, komiksów, gier komputerowych, filmów i systemów filozoficznych opartych na ludziach walczących na obcej planecie z groteskowymi potworami. Dlaczego więc jedni go nienawidzą, a drudzy kochają?

Myślę, że chodzi o konstrukcję całej historii. Sam przyznam, że zanim pojawiły się napisy końcowe, mówiłem do siebie: "Nie zrobią tego. Nie mogą. Nikt nie jest taki". Ale zrobili to. Zakończyli film, nie odpowiadając na niemal żadne z postawionych już na samym początku pytań. Widz mógł poznać jedynie mętną interpretacją niektórych faktów, zupełnie niepotwierdzoną przez żadne dostatecznie wiarygodne wydarzenia. Jaki był cel takiego ucięcia scenariusza praktycznie w połowie? Nie wiem, może twórcy doszli do wniosku, że najbardziej straszne i najbardziej fascynujące jest to, co znajduje się za zamkniętymi drzwiami, i postanowili ich nie otwierać? I zrozumiałbym intencję, gdyby chodziło o jakieś pomniejsze niedopowiedzenia albo gdyby film dawał nam chociaż wskazówki co do tego, co się właściwie stało. W tym przypadku jest to jednak strzał w stopę, który zaważył na ocenie wielu osób.

Ze swojej strony natomiast ze szczerym zainteresowaniem czekam na sequel i mam naprawdę wielką nadzieję, że Scott się na niego zdecyduje. Mimo iż w innym przypadku życzyłbym mu bliskiego spotkania z ksenomorfem i uznałbym taki zabieg za bezczelny skok na kasę, tym razem mu wybaczę, a nawet przyklasnę. Założę kaganiec swojemu obcemu i poczekam na ruch reżysera. Powodem jest fakt, że film naprawdę zawładnął moją wyobraźnią. Mitologia, jaką półsłówkami zbudował reżyser wkoło wszystkiego co się działo, przedstawiony świat, technologia czy po prostu ta niedopowiedziana, kosmiczna tajemnica. Tajemnica, z której można i się śmiać, bo wyszła tak banalnie, i przeciwnie - i oczekiwać w jej punkcie kulminacyjnym, wyrafinowanie mówiąc, urwania dupy. Wszystko to okazało się na tyle fascynujące, iż jakieś pół godziny przed końcem pomyślałem sobie, że fajnie byłoby zobaczyć inne filmy w tym uniwersum. Rozwinąć jakoś pomysł inżynierów, być może zbanalizowany, być może wyniesiony na wyżyny w ostatnich scenach. Nie sądziłem jednak, iż pan Scott ucieknie z podkulonym ogonem przed swoją własną wizją.

Moja dupa czeka jednak na urwanie. I, mimo iż do kina szedłem nie nastawiając się na nic wyjątkowego, a oczekując po prostu dobrego filmu akcji - dam tym razem twórcom potencjalnej kontynuacji duży kredyt zaufania. W końcu przełknąłem głupoty samego Prometeusza, więc sequel chyba nie przyniesie większych. Prawda?

A głupot było naprawdę sporo. I, nie zdradzając za wiele, mogę wspomnieć na przykład idiotyczną scenę, w której jeden z członków ekspedycji bierze ze sobą miotacz ognia, ale pani biolog powstrzymuje go, mówiąc, że to wyprawa naukowa, a nie kampania wojenna. Na obcej planecie, prawdopodobnie zamieszkałej przez obce formy życia. Na obcej planecie, o której nie wiadomo nic, nawet tego, czego się w ogóle spodziewać. Czy oni nie oglądali Obcego?! Inną sprawą są chybione pomysły dotyczące fantastyki naukowej. Naprawdę, nie trzeba być lekarzem, żeby wiedzieć, że trudnych operacji nie przeprowadza się przy pomocy plastikowego chwytaka, jaki można spotkać w automatach do łapania maskotek, a ran po nich nie zabezpiecza się pinezkami. Bez narkozy. Mógłbym się założyć o ogromne pieniądze, że nawet w 2092 roku nie będzie to możliwe i choć rozumiem po co była ta scena - miało być dramatycznie, drastycznie i w ogóle (chyba nie ma sensu wymyślać więcej wyrazów na d), ale... niektórych rzeczy się nie robi. Nawet dla efektu.

Cała reszta fabuły mogłaby być uznana za niespójną - i wielu ludzi tak właśnie o niej myśli - ale jak dla mnie to tylko kolejne niedopowiedzenia czekające na rozwiązanie w kontynuacji. I lepiej żeby tak było, bo w innym przypadku cały ten naprawdę świetnie zbudowany, choć pozbawiony na razie logicznego szkieletu świat zawali się pod własnym ciężarem. Pewnie, wielu będzie się czepiać o nieracjonalne zachowanie całkiem średnich postaci (tak, za wyjątkiem kilku głównych bohaterów i fenomenalnego androida wszyscy są nudni, a scenarzyści nie wykorzystują nawet nadgryzionych przez siebie pomysłów na ciekawe konflikty czy rozbudowę charakterów naszego mięska armatniego) czy idiotyzmy z samego początku filmu, ale wierzę, że w przyszłych częściach uda się rzucić na to trochę światła. Tak, żebyśmy powiedzieli - "Teraz wszystko jasne, a ja od początku wiedziałem, że ten cholerny android coś ukrywa nawet przed swoim panem!"

I taki właśnie jest Prometeusz - film pełen głupot, które potencjalnie mogą stać się świetnymi punktami fabuły, jeśli zrozumiemy je w sequelach. Film pełen głupot, które po prostu są głupie, ale osobiście... wybaczam mu to. Łyknąłbym jeszcze wiele naukowców-pacyfistów, nie trzymających się kupy teorii spiskowych i zabiegów medycznych jeszcze mniej sensownych niż te prowadzone przez doktora Frankensteina, gdyby tylko groteskowe potwory mordowały ludzi na obcej, fascynującej planecie, będącej grobowcem przedstawicieli starożytnej cywilizacji. Jeśli jesteś takim psychopatą jak ja, jeśli w Starcrafcie uwielbiałeś zerglingi, masakrujące żołnierzy przedsionku świątyni Xel'Nagi, a Warhammer 40000 urzekł cię armią tyranidów przeczesujących eldarskie ruiny - będziesz w domu. Dla takich ludzi jest ten film - i takim, o ile zmrużą oko na jego niedoskonałości, się spodoba.

Na koniec wypadałoby jeszcze powiedzieć o dość kontrowersyjnym związku z Obcym, Obcymi, Obcym 3 i (aż strach o tym mówić) Obcym 4. Ksenomorfów tutaj nie uświadczycie, jest zdaje się jeden (a i tego nie jestem pewien) w jednej scenie, mającej na celu chyba tylko wywołanie ostrej reakcji fizjologicznej u ortodoksyjnych fanów, więc jego nie liczę. Zamiast niego wrzucono inny gatunek (a może kilka gatunków?) potworów. Niestety, albo Giger zmienił psychiatrę na takiego, który zaczął go naprawdę leczyć, albo po prostu nie maczał swoich unurzanych w kosmicznym śluzie palców w nowych milusińskich, gdyż nie są one nawet w połowie tak kreatywne, jak stare, dobre ksenomorfy. Nie ma tutaj ani geniuszu w operowaniu ludzkimi lękami, jaki mogliśmy znaleźć w oryginale, ani nawet swobodnej zabawy ohydą, którą znamy chociażby z The Thing Carpentera. Zamiast tego dostajemy kiepskie kalki, jakie widzieliśmy już milion razy, owszem, groteskowe i sympatyczne, ale trzeba szczerze powiedzieć, że gdyby występowały w jakiejś grze komputerowej, byłyby mięsem armatnim a nie dopracowanymi, niebezpiecznymi przeciwnikami z końca poziomu. Są takie nijakie.

Cieszy natomiast to, że tak naprawdę niczego o nich nie wiemy. Są oczywiście poszlaki co do ich pochodzenia czy przeznaczenia, ale nikt nie wyjaśnia, czy to na pewno prawda, ani jaki jest ich cykl życiowy, stąd zastanawiam się, czy mamy do czynienia z kilkoma gatunkami istot, czy może z jednym, ale bogatym w formy pośrednie, jak to miało miejsce w przypadku ksenomorfa.

Czy więc film jest duchowym spadkobiercą Obcego? Nie potrafię tego uzasadnić, ale owszem. Zdecydowanie jest w nim coś z tego specyficznego klimatu, mimo braku klaustrofobicznych korytarzyków, brudu i Ripley. Wystarczy powiedzieć, że wsiąkłem w ten świat, a klimat, mimo iż budowany jest przy pomocy zupełnie innych narzędzi niż w filmach, do których się odwołuje, stracił zaskakująco niewiele. Dużą zasługę ma w tym fakt, że tak naprawdę widz nie wie o co chodzi, czeka aż ktoś mu powie, co się właściwie dzieje i dlaczego. Tak, myślę że ta niepewność buduje atmosferę zagubienia równie skutecznie, co aksamitna przestrzeń kosmiczna i ciasne pokoiki Nostromo.

W skrócie: moja opinia jest taka jak Douga Walkera - wspaniały, wciągający świat, średnie postacie i fabuła mająca ogromny potencjał na uszlachetnienie w kontynuacji. Czy iść na ten film do kina? Idźcie i pozwólcie mu zarobić na kolejną część!

PS: Ale 3D sobie odpuśćcie - nie psuje filmu, ale jest doklejone tylko w paru miejscach, szkoda pieniędzy za droższy bilet.


Tweet

© 2012 Zrecenzował Adam Bełda

< POSTKULTURA | << FILMY