Ostatnie dzieło Terry'ego Gilliama jest rozczarowaniem. Teoria wszystkiego to film bez ładu i składu, chwilami na granicy bełkotu. Gilliam jest tu mocno powierzchowny, całość nazbyt męcząca.
Film opowiada o geniuszu komputerowym, nazwiskiem Qouen Leth. Na zlecenie najpotężniejszej światowej korporacji rozszyfrować ma zagadkę istnienia wszechświata. Introwertyczny geek jednak w pierwszej kolejności poradzić sobie musi z własnymi paranojami, które zdają się narastać z każdą minutą szalejącej egzystencji.
Teoria wszystkiego skąpana jest w pastelowych kolorkach i wypełniona galerią freaków, ale z Gilliama, którego znamy tylko tyle w niej pozostało. Film rozczarowuje w większości elementów. Na dobrą sprawę nie wiadomo o czym w ogóle opowiada. Bałagan i chaos tylko narastają, a reżyser zdaje się nie mieć pomysłu ani chęci, by nad nimi zapanować. W połowie drugiego aktu mało zajmująca akcja zaczyna zwyczajnie nużyć.
Całość ratują co prawda aktorzy, zawsze świetni w filmach Gilliama, a także kilka ciekawych pomysłów fabularnych. Niemniej Teorię wszystkiego zaliczyć trzeba do jego nieudanych dzieł. Szkoda.
Moja ocena 4/10
© 2015 Zrecenzował Michał 'Veron' Tusz