< POSTKULTURA | << FILMY
Terminator: Ocalenie (Terminator: Salvation)
Terminator: Ocalenie

Terminator: Ocalenie (Terminator: Salvation)
Produkcja Niemcy, USA, Wielka Brytania 2009
Reżyseria: McG
Scenariusz: Paul Haggis i inni
Obsada Christian Bale, Sam Worthington, Moon Bloodgood, Helena Bonham Carter
Muzyka: Danny Elfman
Zdjęcia: Shane Hurlbut
Czas: 115 min.

Najgorszą rzeczą podczas kinowego pokazu filmu "Terminator: Ocalenie" była... grupka fanbojów, zacieszająca przed pokazem wszystkie "ciekawe" wieści ze światka fandomu. Zero taktu, zero kultury by stulić japę. Natomiast w wielkim podnieceniu, głosem przemądrzałych bubków z bogatych domów wyłuszczali swoje racje pozostałym kolesiom, a przy okazji reszcie sali. Dlatego też, jeśli w przyszłości powstanie kontynuacja historii z najnowszego "Terminatora", to pewnie tylko takie osoby jak ci fanboje zrozumieją o co tu jeszcze chodzi. Bo najnowsza odsłona cyklu jest jak pińcset halfansty sezon lostów, prizonbrejków czy innego kuriozalnego dziełka telewizyjnego, które mnoży na siłę kolejne wątki, a nie zamyka stare. Byle tylko producenci nie stracili możliwości nakręcenia kolejnej części filmu, nowego serialu czy choćby wydania gry. Ale od początku...

W teraźniejszości lat 80'ch, z przyszłości pojawia się robot w ludzkiej powłoce. Cyborg, skomplikowana maszyna, której jedynym celem jest zlikwidowanie Sary Connor - matki nie narodzonego jeszcze Johna - przyszłego lidera pozostałej przy życiu ziemskiej społeczności. Razem z terminatorem (bo taką nazwę noszą te roboty) pojawia się członek ruchu oporu, wysłany przez Johna Connora by ten chronił jego matkę. To od niego dowiadujemy się, że w niedalekiej przyszłości wpierw wybuchła wojna atomowa między ludźmi (sprowokowana przez system komputerowy Skynet, który miał służyć obronie Stanów Zjednoczonych), a potem tenże Skynet za pomocą wysokosprawnych maszyn rozpoczął eksterminację ludzi. Paradoks podróży w przyszłość goni paradoks, bo jak syn może wysłać w przeszłość swojego własnego ojca, by ten go spłodził z jego własną matką?

Tylko stało się tak, że "Terminator" z 1984 roku, nie jest filmem poruszającym kwestię tego czy czas jest liniowy lub równoległy (choć wyjaśniło by to wiele rzeczy). To wielowymiarowa historia o konsekwencjach podejmowanych decyzji, o uzależnieniu się ludzi od maszyn i technologii, wreszcie - najważniejsze - o zagrożeniu wybuchem wojny nuklearnej, po której na Ziemię może spaść jeszcze większe zło. A za tym wszystkim stał wielki wizjoner kina James Cameron.

W pierwszej połowie lat 80'ch napięcie między dwoma blokami polityczno-wojskowymi (USA kontra ZSRR) groziło rozpętaniem konfliktu na szeroką skalę, a pierwszy film z serii "Terminator" jest wręcz przesiąknięty tym klimatem. Choć nie w bezpośredni sposób, bo na całość James Cameron poszedł dopiero przy filmie "Otchłań" i poniósł klęskę. Być może dlatego, że Zimna Wojna wchodziła już w fazę schyłkową i ludzie nie chcieli się bać. Dlatego drugi "Terminator" z 1991 roku był już zapierającym dech piersiach widowiskiem sensacyjnym, niż historią z morałem o tym by nie bawić się "atomem" czy skomplikowaną technologią. Zarazem jednak, film zadawał pytania czy jest możliwa wspólna egzystencja między człowiekiem, a maszyną wyposażoną w sztuczną inteligencję (zbudowaną zresztą przez samego człowieka).

I takie to są dwa "Terminatory", które wyszły z pod ręki mistrza Camerona. Widowiskowo wizualnie, ale podszyte grubą (choć nie nachalną i naiwną) warstwą refleksji na temat przyszłości ludzi.

Choć owwa przyszłość byłą zmieniana wiele razy, to nie udało się zapobiec powstaniu Skynetu i rozpętaniu przez niego wojny atomowej. Zamiast w 1997, wojna wybuchła w 2004 roku. Koło czasu zatoczyło krąg i zgodnie z logiką następujących po sobie wydarzeń się zamknęło, a John Connor mógł rozpocząć długą drogę do zostania liderem światowej społeczności. Jednak w roku 2018 (kiedy zaczyna się akcja filmu "Terminator: Ocalenie") Connor to tylko jeden z wielu dowódców resztek dawnej armii amerykańskiej, walczącej w nierównej walce z siłami Skynetu. I tu mnożenie nielogiczności i niedopowiedzeń (a'la telewizyjne seriale) się zaczyna!

Wiemy przecież, że Skynet był sztuczną inteligencją stworzoną na potrzeby systemu obrony Stanów Zjednoczonych. Wiemy, że przejął kontrolę nad nuklearnym arsenałem USA i odpalił go na wszystkie strony świata. Możemy założyć, że wcześniej Skynet porozmieszczał się systemach komputerowych różnych państw. Jednak dobrze wiemy, że rozpętanie wojny atomowej na skalę globalną to spełnienie koncepcji "niczego nie będzie", którą chciał wdrożyć niejaki Krzysztof Kononowicz. Jak wobec tego Skynet mógł swoimi terminatorami masakrować rozsiane po świecie resztki ludzkości, skoro swoją infrastrukturę miał tylko na terenie Stanów - bo był to przecież system do użytku amerykańskiego.

No jakoś mógł - odpowiecie pewnie - taka jest konwencja filmu, że jest tak a nie inaczej. Powstaje tylko pytanie, czemu nie pokazano w filmie jak maszyny rozpoczęły ogarniać Ziemię na swoje potrzeby. Bo ciężko uznać, że odpowiedzią na tą kwestię jest baza Skynetu znajdująca się San Franscisco, nad którą brakuje tylko strzałki z napisem "Tak tu jestem - Skynet". A jak żyją wobec tego ludzie? Ukrywają się kanałach, ciasnych norach jak pokazał to w pierwszym "Terminatorze" James Cameron, czy latają po świecie doskonałymi do walk powietrzno / ziemnych szturmowymi A-10? I tak i tak, jednak pokazano to bez przekonania, bez rozwinięcia, byle tylko pokazać. Logika zawodzi zwłaszcza w przypadku pokazania miejsc w jakich przebywają członkowie ruchu oporu. To dawne bazy wojskowe i schrony - czyli krycie się przed wszędobylskimi oczami Skynetu, a zarazem używanie w biały dzień lotnictwa oraz śmigłowców. A przecież lotniska nie da się ukryć pod ziemią, a użycie skomplikowanego sprzętu lotniczego pokazuje, że ruch oporu nie jest jednak cichą partyzantką, co sugerowały retrospekcje w pierwszym "Terminatorze". Wobec tego powstaje pytanie, czy Skynet i jego roboty jest taki mocny, czy też ludzie aż tak mocno nie dostali w tyłek w czasach wojennego zamętu.

Wizualnie "Terminator: Ocalenie" prezentuje się wspaniale, choć jest to tylko smaczny ale szybkopochłonięty fast-food. Pustkowia robią wrażenie, ale nie zostają pokazane tak by widz "mógł poczuć pył w swoich ustach". Ciarki po plecach mogą przejść dopiero gdy znajdujemy się na ulicach miasta, po którym przechadza się samotny Terminator T-600 z działkiem automatycznym w łapie, polujący na ludzi.

Cały czas porównuję najnowszego "Terminatora" do cameronowskich poprzedników, co mogło by sugerować - jak w przypadku oceny Fallouta 3 i porównywania go do klasycznych części - że jestem terminatorowym betonem, przeżywającym dawne czasy. Tymczasem to sami twórcy puszczają do widza oko, wkładając w swój film żywcem wycięte cytaty z jedynki i dwójki. Na świeżym widzu nie zrobi to żadnego wrażenia, na tym posiadającym dwudziestoletnie obycie z serią wzbudzi wzruszenie ramion, a w końcowych momentach filmu nawet pewien niesmak. Jakby twórcy cały czas się miotali czy robić rimejk "jedynki" lub "dwójki", czy pokazać coś nowego, rozwinąć nowe wątki, a zakończyć stare. A tymczasem a ni, a ni to.

Takie niezdecydowanie odbija się również na tym, że nie wiadomo kto jest głównym bohaterem "Terminatora: Ocalenie". John Connor - mający już pewne poważanie w strukturach ruchu oporu, ale nadal nie podejmujący w nim kluczowych decyzji; czy Marcus Wright - odbywający z naszych czasów "podróż w przyszłość" skazany na śmierć morderca, który ma do wykonania pewne zadanie w dalekosiężnych planach Skynetu.

Ponad dwadzieścia lat temu w zapełnionym po brzegi garnizonowym kinie, wypchnięty z miejsca przez jakiegoś szweja miałem możliwość zetknięcia się pierwszym "Terminatorem". Ten film był jak książka, której kolejne rozdziały odkrywa się z czasem, gdy nauczymy się czytać poprzednie. "Dwójka" była przykładem, w której geniusz Jamesa Camerona zsyntetyzował ze sobą poważne przesłanie, rozrywkę oraz wizjonerskie efekty specjalne (jak na tamte czasy). Trzeci "Terminator" - już bez Camerona za kamerą - to mdłe odniesienie do poprzednich filmów, w którym najbardziej frapującą częścią są ostatnie minuty filmu. "Terminator: Ocalenie" to już tylko gra komputerowa przeniesiona na filmowy ekran, w której widz - jeszcze - nie może wpływać na to co widzi.

Jest perfekcyjnie wizualnie, ale większego sensu na próżno w tym szukać. "Terminator: Ocalenie" to film bez żadnej wizji, bez większego przekazu. Jeśli miałoby być tym zakończenie filmu, to dostajemy dowód na jak niskim poziomie stoi dziś profesja pisania scenariuszy i nadawania im filmowego ciała przez reżysera. Dlatego - paradoksalnie - warto obejrzeć najnowszego "Terminatora" by się o tym samemu przekonać.

W 1987 roku wyszedłem z kina, nie do końca zdając sobie sprawę z tego co widziałem, choć podświadomie czułem, że było to coś wielkiego. W 2009 wyszedłem wkurzony na to, że zostałem uraczony bułą z ładnych obrazków, po której nie wiem czy mam być nadal głodny czy już się nasycić. I nie mam w ogóle zamiaru zostawać takim fanbojem jak ci z kinowej sali, by zacieszać "trzecią linię tekstu w dwudziestej szóstej minucie filmu". Takie coś to nie dla mnie...

Moja ocena: 6/10

© 2009 Zrecenzował Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY