< SCHRONKULTURA | << FILMY
The Lighthouse

Plakat z filmu 'The Lighthouse' The Lighthouse
Produkcja: Kanada / USA 2019
Reżyseria: Robert Eggers
Scenariusz: Robert Eggers, Max Eggers
Obsada: Willem Dafoe, Robert Pattinson, Valeriia Karaman
Muzyka: Mark Korven
Zdjęcia: Jarin Blaschke
Czas: 110 min.

Nawet nie będąc szczególnym fanem dotychczasowego dorobku reżysera Roberta Eggersa – czyli filmu The Witch - nie mogłem się doczekać premiery The Lighthouse. Wytwórnię A24 uważam za jeden z ostatnich bastionów, w którym może powstać produkcja niezależnej myśli i oryginalnego pomysłu, zawierając dwa kamienie węgielne wybitnego kina grozy. Samo ich logo w zapowiedzi wystarczyło więc żeby wzbudzić moje zainteresowanie, nie wspominając nawet o obsadzie i tematyce zbudowanej jakby wokół mythos Lovecrafta i żeglarskiego folkloru. Miałem pewne obawy techniczne – zmienione proporcje obrazu i czarno-biały ekran to dwie rzeczy które mogą bardzo łatwo zepsuć film – ale mimo to wewnątrz byłem przygotowany na prawdziwą "bombę".

Efekt końcowy mogę przyrównać wyłącznie do "pioruna w butelce" – perfekcyjnie odtworzony eksperyment i dowód prawdziwego kunsztu kinowej sztuki... Którego absolutnie nikt nie powinien powielać.

Film rozpoczyna scena dwójki latarników – granych przez Roberta Pattinsona i Willema Dafoe – lądujących na brzegu wyspy, by rozpocząć mozolny marsz w kierunku latarni morskiej, której mają pilnować następne cztery tygodnie. Tak rozpoczyna się historia grozy. Grozy szczególnej, zdecydowanie innej niż potwory wyskakujące z morza czy duch poprzedniego latarnika robiący "bu". To horror introspektywny, zbudowany wokół izolacji oraz fundamentalnego braku zaufania do jedynego w pobliżu, kompletnie obcego i wrogiego Ci człowieka. Na myśl przychodzi Lśnienie Kubricka, i jest to raczej celny strzał – zwłaszcza że, podobnie jak w adaptacji Stephena Kinga, tak tutaj większość ciężaru spoczywa na barkach garstki aktorów, z którymi nie rozstajemy się przez cały czas trwania seansu.

Całe szczęście, niezaprzeczalna siła połączonych talentów Dafoe i Pattinsona zaowocowała prawdopodobnie najbardziej intensywnym pokazem aktorskiego rzemiosła ostatnich lat i najbardziej przekonującą interpretacją szaleństwa od czasów, cóż... właśnie Nicholsona w Lśnieniu. Bardzo zgrabnie i bardzo naturalnie możemy zobaczyć narastającą wrogość, niepokój czy seksualną wręcz represję narastającą u obu postaci z dnia na dzień, oraz to jak obaj próbują temu przeciwdziałać. Produkcja ze sceny na scenę buduje napięcie, powoli dąży do ostatecznej, przedłużonej eskalacji, napędzanej alkoholem i czystą frustracją. Nie zobaczymy tutaj wielkich wybuchów, czy nawet zadziwiających efektów rodem z większych horrorów A24 – i bardzo dobrze, bo właśnie dzięki tej wolnej, męczącej wręcz i trudnej atmosferze film winduje wysoko ponad dowolny komercyjny horror jaki mogliśmy obejrzeć w ciągu co najmniej ostatniej dekady.

Bez wątpienia część tego sukcesu stoi również po stronie technicznej, z którą wiązałem najwięcej obaw. Umyślnie zawężona proporcja obrazu, czy jakakolwiek zabawa ze współczesną interpretacją filmu w czerni i bieli na ogół, w mojej opinii, kończy się raczej porażką – w większości wypadków wygrywa wygoda, a efekt końcowy nie jest zbyt przekonujący. Tutaj natomiast Robert Eggers stworzył nie tyle film stylizowany na klasyczny horror rodem z Universal, co... staroszkolny horror. Czarno-biały obraz nie jest tu wyłącznie efektem nałożonym na zwyczajnie nakręconą produkcję. Jest to ta sama czerń i biel i ten sam sposób odświeżania obrazu co w horrorach w lat sześćdziesiątych, tylko w wyższej i bardziej komfortowej rozdzielczości. Ograniczone proporcje obrazu nie stanowią tylko winiety nałożonej na ekran – czarne pasy po bokach są wprowadzone w język produkcji i bardzo często stanowią element pomagający w budowaniu tego, co widzimy. Bez tych elementów film straciłby wiele i nie miał takiej mocy przekazu jaką posiada obecnie. Wszystko - audio, wideo i narracja - złożyło się na wiarygodne i piękne dzieło. Moje obawy, że forma przerośnie treść okazały się nieuzasadnione.

Pierwszym skojarzeniem jakie miałem po obejrzeniu The Lighthouse, jest pewna scena z produkcji i opowiadania Stephena Kinga, 1408. Jest w niej zwykły obraz ze statkiem na morzu w trakcie sztormu który w pewnym momencie "ożywa", wypluwa z siebie lodowatą wodę. Zaś z głośników dobiegają dźwięki miejskiego skweru na pokładzie i mrożący krew w żyłach morski wiatr. Tak mniej więcej widzę The Lighthouse Eggersa – w ramie standardowego obrazu (kinowego, ale jednak) znajduje się w pewien sposób żywy twór, wpływający i atakujący nasze zmysły na całą gamę sposobów. Czujemy niepokój bohaterów, czujemy smak alkoholu który piją i homara którego jedzą. Mamy na uwadze ich nieufność, i jesteśmy świadomi w jak zły sposób sytuacja się rozwija. Nie potrafimy oderwać oczu od ekranu, tak jak nie potrafimy przestać czuć chłodu morskiej bryzy na karku.

Oby więcej takich produkcji, bo to w nich kryje się przyszłość horroru.

© 2020 Konrad 'Veskern' Ochniowski

< SCHRONKULTURA | << FILMY