< POSTKULTURA | << FILMY
X-Men: Apocalypse

Plakat z filmu 'X-Men: Apocalypse' X-Men: Apocalypse
Produkcja: USA 2016
Reżyseria: Bryan Singer
Scenariusz: Simon Kinberg
Obsada: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Oscar Isaac i inni
Zdjęcia: Newton Thomas Sigel
Muzyka: John Ottman
Czas: 144 min.

Bycie amerykańskim producentem filmowym, to ostatnimi czasy bardzo ciężki chleb. Bo niby kasa na kolejne produkcje jest, a możliwości techniczne są również niezgorsze. Do tego i aktorzy, którzy nie dość, że potrafią zagrać wszystko, to jeszcze z wiekiem nie boją się wrócić do ról, które grali przed laty. Czego więc brakuje? Podstawy każdego dobrego filmu, jakim jest porządny scenariusz, oparty na dobrej historii. Gdy jednak na to banalne przecież stwierdzenie padnie cień realizmu, w którym kasa wydana na film - jaką posiadają producenci - ma się co najmniej zwrócić, robi się wówczas mało radośnie. Sztuka sztuką, ale hajs musi się zgadzać.

Cóż więc w tej sytuacji zrobić?

Odpowiedź jest prosta. Wrócić do sprawdzonych wcześniej pomysłów i przedstawić je na nowo. Stąd amerykańskie kino pełne jest remake'ów, rebootów, spin-offów, wszystkich tych opcji, które pozwolą z wyeksploatować dawno już zgrane pokłady pomysłów na film. Z filmami z uniwersum X-men jest jednak trochę inaczej.

Gdy w 2000 roku pojawił się pierwszy film fabularny, nie wyglądał on na typowego produkcyjniaka z Hollywood. Oparcie obsady na dwóch znakomitych, szekspirowskich aktorach oraz grupie mało znanych wówczas aktorów, nie było pójściem na skróty z wrzuceniem w film "Wielkiego Nazwiska" i zobaczenia co z tego wyjdzie. Pomysł jednak chwycił i powstały razem trzy filmy. Kasa jednak musi krążyć, więc po 10 latach pojawił się pomysł na nakręcenie kolejnych filmów. Tylko jak? Fabularne filary x-meńskiej historii, profesor Charles Xavier i Eric 'Magneto' Lensher są panami około 60-ki. Również i aktorzy odtwarzający ich role - Patrick Stewart oraz Ian McKellen - posiadali wówczas tyle lat. Choć po 10 latach od nakręcenia X-men byli dziarskimi 70 latkami, to jednak trudno byłoby sobie wyobrazić by nadal na swoich barkach dźwigali filary ludzko-mutanciego konfliktu. I tak pojawił się pomysł na przeniesienie historii w czasy "gdy to wszystko się zaczęło". A przy okazji na - w miarę możliwości - takie zmodyfikowanie fabuły, by nie trzeba było od razu robić chamskiego remake'a/reboota.

I tak zamiast Profesora X i Magneto, będących w słusznym już wieku, pojawiła się dziarska i targana emocjami dorosłość w postaci Jamesa McAvoya i Michaela Fassbendera. Do tego całość fabuły postanowiono pchnąć w okres zimnej wojny z początku lat 60-ch. Powstały film X-Men: Pierwsza klasa okazał się zaskakująco dobrym, zdecydowanie odchodzącym od filmów "o gościach w obcisłych majtach", w stronę kina z ambicjami. Stare z nowym połączono (choć tak naprawdę to je zresetowano) w filmie X-Men: Przeszłość, która nadejdzie, gdzie obok obsady z pierwszej trylogii, pojawiła się x-meńska młodzież. Elementem spajającym, został przenoszący się w czasie Wolverine. Świeżość również została zachowana, a film nie trącił swądem odgrzewanych szneków. I jakby z rozpędu, że jest tak dobrze, powstał X-Men: Apocalypse. Ale tu już coś zaczęło skrzeczeć.

Wrzucenie historii X-menów w czasy zimnej wojny nadało jej niespodziewaną świeżość. Zaburza ją jednak wyciągniecie z odmętów starożytnego Egiptu pierwszego mutanta noszącego jakże klimatyczne imię Apocalypse. Oglądając film ma się trochę wrażenie, że jest się robotnikiem pracującym przy budowie piramidy, dzielnie pchającym po drewnianych balach kamienne bloki. Już chciałoby się użyć hydraulicznych maszyn (a tak są zrobione filmy z serii Avengers), a tu gdzieś z ekranu skrzeczy pewna kameralność filmu, któremu czegoś brakuje. Nie ma już intrygi szpiegowskiej opartej o nazistowskie i komunistyczne tajemnice, jak to było w Pierwszej klasie. Brak działań tajnych służb i szalonych naukowców jak w Przeszłości, która nadejdzie. Jest to za to przepotężny mutant, który ma ambicje stania się bogiem na Ziemi. Jednak na razie musi wszystko załatwiać sam, z małą pomocą innych, obdarzonych mocami ludzi.

X-Men: Apocalypse wygląda więc jak film, którego scenariusz był ciągle zmieniany, poprawiany, klecony wręcz na siłę. A asekuracyjną furtkę nie jest stwierdzenie, które wygłasza jeden z młodych bohaterów, że "trzecie części są zawsze najsłabsze". Bowiem najsłabszym elementem w tym filmie okazuje się właśnie jego główny czarny bohater, w/w Apocalypse. Zaś całości tym razem nie ratuje etatowy antybohater X-menów, czyli Magneto pomagający Apocalipsowi w jego planach. Rola Michaela Fassbendera wygląda na przygniecioną tonami charakteryzacji, którą nosił na sobie Oscar Isaac. Czyli właśnie filmowy Apocalypse. Na szczęście mimo wybiegnięcia w czasy starożytności i para-biblijnych klimatów, na ekranie nie pojawia się nagle Mojżesz z laską, i to można uznać za mocny plus tego filmu.

Na ekranie pojawia się za to Polska lat 80-ch ubiegłego wieku, co tylko potęguje dziwaczność tego filmu. Michael Fassbender mówiący łamaną polszczyzną wzbudza sympatię, aktorzy drugoplanowi już nie do końca - są raczej komiczni. I stąd pojawia się wniosek, że skoro jest i Polska, i lata 80-te właśnie, to można w skrócie zacytować Misia Stanisława Barei. "Po co jest X-Men: Apocalypse? To X-men na skalę naszych możliwości". A że możliwości mogą być naprawdę ogromne pokazała Pierwsza klasa, i jakby wbrew zamierzeniom także Deadpool, związany przecież z uniwersum X-men. Chyba tylko on mógłby nadać temu filmowi rozmachu, puszczając głośne gazy podczas drętwych gadek Apocalypsa.

O tak, wtedy na ekranie zrobiłoby się naprawdę ciekawie, choć nie wiadomo czy o to twórcom do końca chodziło. Ale skoro sami mrugnęli do widza okiem z tą "najsłabszą trzecią częścią", to kto wie.

© 2016 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY