< POSTKULTURA | << KSIĄŻKI I OPOWIADANIA
Adam Magdoń - RzeczpostApokaliptyczna Polska

Okładka książki 'RzeczpostApokaliptyczna Polska' Autor: Adam Magdoń
Tytuł: RzeczpostApokaliptyczna Polska
Wydawnictwo: Wydawnictwo AlterNatywne
Data wydania: 2017
Liczba stron: 844
ISBN-13: 978-83-942098-7-2

Jest to jedna z najgorszych, o ile nie najgorsza, książka jaką czytałem. Niezależnie od tego czy patrzy się na RzeczpostApokaliptyczną Polską jako na całość, czy też rozbiera na czynniki pierwsze – wszystko tutaj jest po prostu złe. Nie znajduję ani jednego powodu, dla którego warto sięgnąć po książkę.

Jeżeli jednak nie lubicie opinii nie podpartej argumentami i naprawdę macie czas czytać o tym, jak lepiej można spożytkować kilkadziesiąt złotych oraz kilkanaście godzin swojego życia, poniżej - specjalnie dla Was - dłuższy wywód, w którym i tak starałem się hamować.

Już na samym początku widać nieporadność językową autora. Mając w perspektywie napisanie recenzji książki obiecałem sobie, że tego młodego debiutanta potraktuję łagodnie. Nie zawyżę oceny książki, ale nie będę się nad nią pastwił. Bardzo szybko wyprowadzono mnie z błędu. Autor nie jest młody (doprecyzuję – teksty na poziomie RzeczpostApokaliptycznej Polskiej pisze się w wieku powiedzmy 15-17 lat, też miałem taką fazę i też byłem przekonany o tym, że piszę dobrze), nie jest bynajmniej debiutantem gdyż kilka lat wcześniej... popełnił inną książkę (czytałem wnikliwą recenzję opublikowaną w Esensji). Poziom drastycznie spadał wraz z kolejnymi stronami, przez które brnąłem.

Zwracam uwagę na różne aspekty historii, którą opowiada autor. Lubię gdy jest to spójna konwencja, w której jedna rzecz wynika z drugiej. Historie, w których postacie są z krwi i kości – charakteryzowane przez to co mówią i robią, nieco mniej przez to jak wyglądają. Gdzie fabuła ma sens, intryga jest sprytnie poprowadzona, zwroty akcji są prawdziwymi zwrotami, a nie motywami od czapy. Lubię wyważone opisy, dzięki którym świat nabiera ostrości, a jednocześnie nie czuje się łopatologii. Zwykle objawia się ona ścianami tekstu, często pełnymi zupełnie niczego nie wnoszących detali, które nudzą czytelnika, zabijają dynamikę oraz niepotrzebnie wydłużają książkę. Napisałem o rzeczach oczywistych, ale w Rzeczpostapokaliptycznej Polskiej wszystkie te elementy po prostu leżą.

Nie znam autora, nie mogę z całą pewnością stwierdzić czy wzorował się na takich filmach jak Dredd, Underworld i na niezliczonych ilościach gier komputerowych, ale mówiąc w skrócie pewne patenty mogłyby się od biedy tam sprawdzić, natomiast absolutnie nie pasują do książki.

Co mnie irytowało najbardziej, to "Ministerstwo Miar i Wag" - czyli jak zbombardować czytelnika niepotrzebnymi detalami. Bohater strzelił serią opróżniając pół magazynka? OK, ale czy musiałem wiedzieć, że wystrzelił siedem kul, z czego dwie utknęły w ścianie, jedna trafiła stary zegar dziadka? Czwarta wbiła się w kanapę, na którą tydzień wcześniej, podczas imprezy, zwymiotował Piotrek? Piąta trafiła zbira w ramię, szósta w obojczyk a siódma w szyję, rozbryzgując dookoła krew, mięśnie, kości? Że zbir umarł nim jego ciało upadło na podłogę metr dalej w jakieś jeden koma dwie sekundy? Takie "spowolnienia akcji" może sprawdzają się w grach typu Fallout, ale w książce mają dokładnie odwrotne działanie.

Nietrafione lub zbędne opisy – w książce znajdziemy scenę, w której dziewczyna wyprowadza psa na spacer. Mieszka w jednym z wieżowców, typowych nowokrakowskich kolosów mających po 200 pięter. Przed wyjściem na taras (bo nie schodzi z czworonogiem na parter, żeby się wybiegał na trawniku) dostrzega tabliczkę informującą, że po zwierzaku należy sprzątać. Mniej więcej stronę dalej czytelnik dowiaduje się, że zautomatyzowane systemy sprzątają psie siuśki oraz kupki, zaś autor/narrator sam przyznaje, że czyni to informację z tabliczki bezużyteczną. Co z tego ma czytelnik? Pokonał stronę. Jedna strona była potrzebna, żeby opisać wyjście z psem z korytarza na taras. To wyjaśnia więc, skąd bierze się taka objętość tej powieści...

Kolejny przykład to "karta postaci". Na scenę wkracza nowy bohater, więc autor raczy nas dokładnym opisem ubioru i wyglądu postaci, który wnosi do fabuły całe NIC, ewentualnie dałoby się to i owo wrzucać do tekstu stopniowo. Kobiety dodatkowo opisywanie są w kategorii ładna albo nieładna, niezależnie od tego, czy giną w kolejnym akapicie albo już nigdy więcej na kartach książki się nie pojawią. Od czasu do czasu czytelnik dostanie miedzy oczy wybitnie nietrafionym przymiotnikiem. Mój ulubiony przykład pochodzi z fragmentu, w którym jeden z bohaterów odrzucony w tył przez falę uderzeniową RADOŚNIE łamie sobie ząb podczas upadku. Najgorsze są jednak opisy tortur, stosunków seksualnych oraz... kobiecego ciała. Co wrażliwsi czytelnicy powinni mieć się na baczności. Czasem autor za bardzo wchodzi w szczegóły, po czym nagle wycofuje się rakiem stwierdzeniami "nie wiem, nieważne".

Wybrałem dla Was kilka cytatów:

„Nieeeeeeeeeeeeeeeee!!! – zaskowyczała na oko dwudziestoletnia oraz bardzo ładna chemiczka. Szrama z przekleństwem na ustach doskoczył i uciszył ją krótkim kopnięciem w twarz. Skowyt urwał się gulgoczącym stęknięciem, a śliczna buzia dziewczyny eksplodowała krwistą czerwienią. Po urodzie ślad nie pozostał”.

„Dziwka zapuszczała wibrująco, wskazując rozdygotanym palcem na tylną szybę. Wszyscy popatrzyli w tamtym kierunku, a wówczas wrzasnął także kleryk, robotnik zbladł jak papier wysokiej jakości, głośno wciągając powietrze, natomiast Benek poczuł się, jakby dostał czymś ciężkim i tępym w tył głowy – miał wrażenie, że nogi okropnie mu zmiękły, sam nie wiedział, jak udawało mu się na nich wciąż utrzymywać”.

„Wściekłość momentalnie wyparła resztki paniki z jego głowy, a krew ponownie napłynęła do twarzy, i to z taką gwałtownością, w tak gargantuicznej ilości, że miał wrażenie, iż za sekundę chluśnie mu z gęby”.

„Za życia była to śliczna dziewczyna, lecz śmierć skrajnie ją oszpeciła”.

Autor grubo przesadza jeżeli chodzi o brutalność i słowa uznawane powszechnie za wulgarne. Lubię horrory, lubię filmy Tarantino czy Guya Ritchie, ale krwią i przekleństwami trzeba umieć operować. W RzeczpostApokaliptycznej Polskiej postacie rzucają mięsem hurtowo, nie bardzo mając ku temu powody. Maniera ta udziela się z czasem także narratorowi. Często opisy zgonów (licznych) są mocno przesadzone i niewiarygodne oraz – powtórzę to po raz kolejny – niepotrzebne. Autor wymyślił sobie co prawda wybuchające pociski z napędem rakietowym, z opcją przepinania się na amunicje przeciwpancerną (jakby selektor magicznie zmieniał rodzaj naboju w komorze), ale to nadal nie oznacza, że po zabiciu kilku ludzi oddział komandosów brodziłby po kostki w krwi. Zwłaszcza, gdy w tym samym akapicie pisze się o dymiących dziurach w podłodze. Im dalej tym gorzej – jedni giną, inni popuszczają w spodnie czekając na śmierć albo wymiotują patrzac, jak umierają ludzie. Festiwal płynów ustrojowych. Użycie broni laserowej powoduje, że tłuszcz ofiar skwierczy (?). Ofiary są rozrywane na strzępy, płoną albo eksplodują jak gejzery krwi, kości i flaków.

Nie wierzycie?

„Jednak największy spośród wszystkich niefart miał czwarty ranny, bowiem rozgrzany, powyginany, a do tego ostry jak żyletka, pręt z obudowy drzwi ochronnych okropnie rozpaćkał mu brzuch, wypluwając wnętrzności. Z przeciętego niemal na dwoje żołądka wypływała paskudna maź, a z porozrywanych jelit ciurkiem lał się cuchnący, rzadki kał mieszając się z krwią ciurkajaca z upiornej rany jak z psychodelicznego wiadra”.

„I po to właśnie leziemy do tych kanałów. Spróbujemy coś znaleźć, coś, co pomoże nam w wykryciu Księżniczki, bo niech mnie c**j, jeśli to nie ona za tym wszystkim stoi! I niech mnie c**a, jeżeli Walczak albo jego polityczni kolesie nie są z nią powiązani!

- Ja pier**le, to są poważne oskarżenia, szefie – skomentował Azbest”.

Znacie "syndrom przepakowania"? Za bohaterów książki można uznać elitarny i owiany zła sławą oddział katów, czyli takie siły specjalne policji, które bez procesu wykonują wyroki śmierci (chociaż w treści książki kilkukrotnie dzwonią do centrali potwierdzić zasadność oczywistego wyroku – kolejna niekonsekwencja autora). Zbieżność z Sędzia Dreddem być może przypadkowa, aczkolwiek polowanie na przestępców w przeludnionym, dystopijnym mieście przyszłości budzi oczywiste skojarzenia. Ich wyposażenie to wspomniane karabiny z super amunicją, kuloodporne pancerze, skanery pokazujące mapę otoczenia, a na niej zaznaczone kto swój a kto wróg, kto żyje, a kto nie (co kojarzy się z HUDami z gier komputerowych). Pancerze działają także na zasadzie egzoszkieletów, wzmacniają siłę i umożliwiają kilkumetrowe skoki. Do kompletu wyświetlacz informujący o kondycji poszczególnych elementów zbroi, hełm który umożliwia kontaktowanie się z resztą oddziału oraz filtruje szkodliwe gazy i śmierdzące opary. Ekipa podróżuje transporterem opancerzonym wyposażonym w ciężkie karabiny maszynowe i działo laserowe. Pojazd potrafi bez problemu wznieść się na wysokość 200 pieter. Z mojego doświadczenia wynika, że przy takim starcie trzeba mieć naprawdę wielki talent, żeby czytelnikowi zaserwować coś więcej niż sceny, w których bohaterowie koszą wszystkich równo z trawą.

„Zbiry odwróciły się i przygarbiony, bardziej pro forma niż z realnej potrzeby – zbroje zapewniłyby ochronę przed takim wybuchem , nawet gdyby został pomnożony przez cztery”.

Jeżeli chodzi o dialogi, to często są to bloki tekstu wciśnięte w sceny niemalże na siłę. Nawet w czasie pojedynków bohaterowie mają czas na długie "filozoficzne rozkminy". Powaliła mnie scena na stołówce (cytat pod akapitem). Wewnętrzne monologi postaci wcale nie są lepsze - pogłębiają tylko poczucie infantylności bohaterów, a czytelnik dziwi się jak udało im się tak daleko zajść w życiu. Postacie mają tendencje do przedstawiania swoich poglądów niemalże w formie manifestów, czarnym charakterom zdarza się odpalić teksty na poziomie "zaraz giniesz, ha ha ha", zaś ci "dobrzy" strofują kapitalizm przy każdej nadarzającej się okazji. Nawet jeżeli ktoś jest bandytą i mordercą, to winny jest krwiożerczy kapitalizm.

Autor kreuje oddział katów na supertwardzieli, ale ta bańka pęka gdy trafi się na taką perełkę: „ – Przestańcie już, głodny jestem! – warknął Azbest – Dajcie normalnie zjeść. Mnie tam wszystko jedno, czy to kurwa, krupnik, pomidorówka, czy kotlet z psa trzeciej kategorii, zmielony razem z buda i suka na dodatek. Byle żołądek napełnić, bo inaczej sił nie ma do roboty. Papusiajmy”.

Ewentualnie przypomnijmy czytelnikowi, kto jest zły: „To się, szmato, dowiesz! – wydusza arcybiskup – Jestem Mieczysław Rzeczynski, metropolita nowokrakowski, na razie w godności arcybiskupiej, bo ten skur**syński papież nie chce mianować mnie kardynałem”.

I raportowanie szefowi. „Dokładnie, bez najmniejszych zakłóceń, szefie. Obraz czyściuteńki jak c**a umytej dziewicy”.

A także po raz kolejny poradnik jak być złym (autor bardzo lubi zwrot "radować sie"). „Wybuchły złośliwym, szyderczym, upiornym wręcz rechotem, jak dwie czarownice radujące się z uknutego łotrostwa. Szybko jednak spoważniały”.

Bardzo brakuje mi chemii między postaciami (dobrym przykładem jest oddział Marines z Aliens), chociaż może wymagam za dużo biorąc pod uwagę, jak dwuwymiarowo się je przedstawia. Ani w scenach "akcji", ani w czasie rozmów nie mogłem przekonać się do „Zbirów Drwala” ani jakiejkolwiek z licznych postaci drugoplanowych. Powaliła mnie scena spotkania policjantki z szefową mafii, ponieważ miała praktycznie zerowy poziom prawdopodobieństwa. Brnąłem przez nią bardzo długo powtarzając w myślach jak mantrę "to tak nie działa, nic w życiu nie działa tak, jak to przedstawiono w książce". Jest to chyba jeden z podstawowych błędów popełnianych przez początkujących pisarzy – rzeczy mają działać, bo tak zaplanował autor. To czy i kiedy komuś zatnie się broń, jest niczym sesja RPG w której rzuca się kostką – dzieło przypadku, chociaż Mistrz Gry ewidentnie oszukuje na korzyść głównych bohaterów i to niestety bardzo widać.

Poległ "realizm w ramach konwencji". Przykład - w książce pojawiają się mutanty, w zasadzie ludzie przemienieni w wilkołaki na skutek zażywania narkotyku o nazwie... Wilkołak. Ekipa katów męczy się straszliwie próbując zabić pierwszego napotkanego osobnika (potrzebny był ostrzał z CKMu). W dalszej części książki potwory pojawiają się wręcz stadami, w dodatku w pełni przepoczwarzone. Ale komandosi koszą je o wiele skuteczniej używając jedynie broni ręcznej.

Krótko wspomnę o postapokalipsie. Reklamowano książkę jako postapy. Tytuł przecież do tego nawiązuje. Ale nie łudźcie się – jak na taka cegłę bardzo mało jest tutaj elementów tego gatunku i szczerze mówiąc są to kiepsko opisane, oklepane motywy. Tyle tu postapo co w filmie Equilibrium.

Na końcu książki znajduje się słowniczek, którego połowa wyjaśnia takie skróty jak eRKaeM, CeKaeM itp. Autorze – więcej wiary w czytelnika!

W kilku miejscach ewidentne zgubiła się litera (zmieniając ocalenie w oclenie, iskry w ikry, chłopaków w chłopków), kilka liter lub nawet cale wyrazy. Ta książka nie powinna była się ukazać – jest słaba, jest stratą czasu i pieniędzy. Jednak została opublikowana, więc akcja musi spotkać się z reakcją. Nie wiem, jak wyglądały negocjacje autora z wydawcą, ale jeżeli padły słowa w stylu "to jest świetne, drukujemy i się sprzeda", to było po prostu kłamstwo. Wcześniej czy później egzemplarz książki musiał trafić na taką osobę jak ja, która się poświęci, a potem nazwie rzeczy po imieniu. Wypuściliście mocno wybrakowany towar. Czy ta książka miała redakcję i korektę, czy po prostu poszła do druku jak leci, z nadzieją że WORD wyłapie wszystkie błędy?

Wiele osób kupi książkę przez pomyłkę. Uważnie obserwuję tendencje wśród polskich fanów postapokalipsy i widzę, że zapotrzebowanie na historie, których akcja rozgrywa się w Polsce (a nie jak zazwyczaj w USA) jest olbrzymie. I to właśnie dzięki blogerom i recenzentom, którzy zachwalają RzeczpostApokaliptyczną Polską jako świetna rozrywkę, wystawiają oceny 7/10 i tak dalej, książka może się sprzedawać. W jednej z recenzji napisano nawet, że to będzie zagrożenie dla serii METRO 2033. Ja rozumiem, że ludzie mają różne gusta i z nimi się nie dyskutuje, ale szanujmy się i nie zrównujmy niewypału z porządnymi książkami. To tylko utwierdzi niektórych autorów w przekonaniu, że są super i ich warsztat nie wymaga pracy. Jesteście zatem, drodzy blogerzy wychwalający Rzeczpostapokaliptczną Polską, częścią problemu i psujecie rynek książkowy, na którym jak w wielu innych dziedzinach życia powinniśmy się jednak starać równać do najlepszych.

Mógłbym ciągnąć tą sekcję zwłok jeszcze przez tuzin stron, wrzucając kolejne cytaty, których nie da się "odzobaczyć", ale jaki to ma sens? Omijajcie książkę szerokim łukiem.

© 2018 Michał 'Saladyn' Misztal

Informacja o autorze:
Saladyn to wieloletni, aktywny uczestnik sceny Fallouta i fantastyki postapokaliptycznej. Obecnie jest redaktorem serwisu Post-Apokalipsa Polska, prowadzi również stronę społecznościową Saladyn.

< POSTKULTURA | << KSIĄŻKI I OPOWIADANIA