ONE DAY ON THE DESERT
 
Requiem SPIS TREŚCI
 
  
 

W hołdzie Bartoszowi Misztalowi (1977-2000)

(*(*)*)

Mężczyzna w średnim wieku wskoczył do ruszającego pociągu. "Nareszcie udało mi się ruszyć to bydle!" - pomyślał. Stał teraz w podniszczonym wagonie towarowym patrząc na zachodzące słońce. Pociąg mknął przez rodzinne strony mężczyzny. Nie żal mu było opuszczać tego miejsca. Całe bogactwo miał na sobie - skórzana kamizelka, flanelowa koszula, stare kowbojki, dżinsowe, wytarte spodnie i karabin myśliwski z wyrytym na kolbie napisem "Dreyfuss". To był cały jego dobytek. Mężczyzna pędził teraz ku przeznaczeniu w brzuchu mechanicznej bestii. Jego pobrużdżona wiatrem, opalona twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Przyszłość była niejasna. Głód doskwierał coraz bardziej. Ziemia już dawno przestała rodzić plony, zwierzęta wyemigrowały. Jedyną, niepewną szansą, była podróż daleko stąd. Być może do lepszego świata, być może prosto do piekła. Kto wie?
Po kilku godzinach jazdy mężczyzna poczuł się bardzo zmęczony. Udał się do drugiego wagonu gdzie legł jak długi na kłębowisku starych szmat i zasnął. Nie przeszkadzała mu ani niewygodna pozycja, ani kołatanie luźnych metalowych elementów, ani zapachy kurzu i rdzy unoszące się w powietrzu. Ostatnio tylko sen przynosił mężczyźnie ukojenie. Wtedy nie myślał o jutrze, nie myślał o głodzie. Śnił o malowniczych terenach, do których dojedzie pociągiem. Czyste źródła, bujna roślinność, różne gatunki zwierząt. Przechodził właśnie koło jeziora, w którego lustrzanej tafli odbijało się potężne drzewo. Dopiero teraz dostrzegł siedzącą pod nim kobietę. Oczy mężczyzny poznały tą osobę. Pamiętał o niej do dziś. Nawet po tylu latach.

- Linda! - krzyknął.
Kobieta spojrzała na niego i uśmiechnęła się:
- Znalazłeś mnie.
- Linda, ja... - chciał powiedzieć mężczyzna, ale w tym momencie seria z karabinu przeszyła ciało kobiety.
- Nigdy jej nie znajdziesz! - powiedziała tajemnicza, barczysta postać o zielonej skórze - Zabijemy wszystkich! Wszystkich!!!
- Uciekaj Sam... - wyszeptała konająca kobieta - Zabiją Cię...
- Nie zostawię Cię! - ryknął Dreyfuss biegnąc w kierunku drzewa. Oprawca wystrzelił raz jeszcze. Seria powaliła mężczyznę na ziemię...

Dreyfuss obudził się zlany potem. Ten sen nie był nowością. Zawsze ten sam scenariusz, to samo zachowanie. Za każdym razem, gdy dręczył go ten koszmar - wspomnienie minionych wydarzeń - coś złego działo się w realnym świecie. Niczym prorok zwiastował nieszczęścia i cierpienie. Rozmyślania mężczyzny przerwał hałas dochodzący z dachu wagonu. Sam chwycił za broń i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Podczas gdy on spał pociąg zwolnił. Teraz przejeżdżał przez jakiś obóz. Dreyfuss przyjrzał się osadzie uważniej i dostrzegł legion mutantów kłębiący się w namiotach. Zanim zdołał powiedzieć "O mój Boże" z dachu wagonu rozległ się krzyk:

- Pociąg jest chyba pusty! Postaram się go zatrzymać, żebyście mogli wsiąść!
- Pomóc ci?! - krzyknął ktoś z obozu.
- Nie trzeba... to tylko pociąg - widmo. Poradzę sobie...

Na dachu stał brązowoskóry super mutant dzierżący w łapie stylisko od toporka. Dreyfuss przeszedł na drugą stronę pociągu i po linach zaczął wspinać się w kierunku lokomotywy. W tym samym momencie i w tym samym kierunku po dachu szedł mutant. Sam wiedział, że to wyścig z czasem. Jeżeli więcej mutantów wejdzie do pociągu - znajdą go i zabiją. Dreyfuss dostał się w końcu do starej kabiny, w której oprócz szeregu wajch znajdował się także piec i skrzynia z węglem. Stara kolej parowa - kto by pomyślał, że przetrwa wojnę? Gdy mutant zeskoczył tuż przed mężczyzną ten po cichu wyszedł z ukrycia i wypchnął przeciwnika z pociągu. Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, Sam chwycił za łopatę i tak szybko, jak tylko potrafił, sypał węgiel do pieca. Mutanty zorientowały się, co spotkało ich kolegę, ale ponieważ wcześniej liczyły na zatrzymanie pociągu były zbyt daleko, bo go dogonić. Zwłaszcza teraz, kiedy przyspieszał.

- Jeden zero dla mnie - powiedział z dumą w głosie Dreyfuss. Kilkanaście minut później pociąg znikł mutantom z oczu.

(*(*)*)

Po kilkunastu godzinach podróży Sam zauważył, że pociąg porusza się już na rezerwie. Niestety nadal za szybko by nie doszło do kolizji ze stertą gruzu, leżącą na torach koło jakiegoś starego peronu. Dreyfuss chwycił swoją broń i stanął na krawędzi wagonu.

- Mam nadzieję, że nie połamię sobie gnatów! - powiedział i wyskoczył z pociągu.

Przetoczył się po małym odcinku terenu wzbijając tumany kurzu. Kilka obtarć i siniaków - to był bilans tego wspaniałego salta. Mężczyzna otrzepał się z kurzu i ruszył w kierunku niewyraźnych sylwetek starych zabudowań. Kichy grały mu marsza - jak zwykle, żałobnego. Sam nie wiedział, dlaczego jeszcze nie zaczął z głodu jeść ziemi. Szansą na odmianę losu okazał się młody Bramin, pasący się beztrosko na sporej polanie. Dreyfuss szybko położył się na ziemi i przymierzył do strzału. Już wyobrażał sobie, jak pochłania stertę mięsa zabitego zwierzęcia. Z wrażenia ledwo co utrzymywał broń nieruchomo. Już miał pociągnąć za spust gdy nagle usłyszał:

- Rzuć to kopyto koleś... i ani mi się waż strzelić do mojego Bramina.
- Tylko spokojnie - powiedział Dreyfuss ostrożnie odkładając broń - nie wiedziałem, że to twój zwierzak.
- Ale nie przeszkodziłoby ci to go zabić, nie?

Sam powoli odwrócił się w kierunku napastnika. Ujrzał mężczyznę około czterdziestki w upaćkanych ogrodniczkach i starych kaloszach, trzymającego w ręku karabin AK-47, patrzącego surowymi, niebieskimi oczami.

- Tak w ogóle... coś ty za jeden?
- Prosty podróżnik...
- Tak. Takie kity to możesz swojej babci wstawiać, a nie mi!
- Wyskoczyłem z pociągu. Przybywał ze wschodu.
- Ten burdel na starej stacji to twoja robota? A zresztą... nie obchodzi mnie to. Czego tu chcesz?
- Szukam zajęcia... i jedzenia. W miejscu, z którego przyjechałem ciężko o te rzeczy.
- Może powinieneś wziąć się do roboty, a nie polować na cudze Braminy?
- Głodny człowiek nie za bardzo ma okazję do zastanawiania się nad tym, czy jego potencjalne żarcie ma właściciela.
- Cwaniaczek, co? My tu nie lubimy cwaniaczków!
- Co jest, Soren? - zapytał wychodzący zza starej szopy grubszy facet z siwymi włosami.
- Siakiś wyrzutek... chciał ubić mojego Bramina.
- No to na co czekasz? Wpakuj go do pudła. Jutro go powiesimy.
- Ty byś wszystkich wieszał, Hakeswill...
Stary grubasek nie odpowiedział i znikł za szopą.
- Macie tutaj interesujące zwyczaje odnośnie gości.
- Zamknij się i maszeruj do miasta. I nie radzę schylać się po broń!

Trzymany na muszce Dreyfuss posłusznie poszedł we wskazanym kierunku. Już godzinę później siedział zamknięty w celi, czekając na rozwój sytuacji. Niezapowiedzianą wizytę złożył mu stróż prawa w tych okolicach - szeryf Cartman. Przyniósł skazańcowi miskę zupy zwaną tutaj, z racji rzadkiej konsystencji, "polewajką".

- Dzięki - powiedział Sam.
- Czym żeś podpadł, że się tu znalazłeś? - zapytał szeryf.
- Chciałem ubić Bramina i go zeżreć...
- Doceniam twoją szczerość, niektórzy tu się wypierają i...
- Tak, tak... - przerwał Dreyfuss - Kilku się przyzna, a reszta nie. Ale wieszacie wszystkich, jak leci. Zgadza się?
- Co za gwałtowna zmiana nastroju - rzucił z sarkazmem szeryf.
- He he he... zaraz mi się humor poprawi...
- A to czemu?
- Bo przypomniało mi się coś, co widziałem po drodze...
- Co takiego?
- Aaa... nieważne. Powiedzmy że ty, ten koleś od Bramina... i sam Bramin... nie długo będziecie się cieszyć moją śmiercią.
- Czyżby raptownie przypomniałeś sobie o podobnych ci "kolegach", którzy cię pomszczą?
- Nie wiem jak to jest u was, szeryfie - odpowiedział Dreyfuss odstawiając pusta miskę na mały drewniany stolik i układając się na pryczy - Ale ja tam się nie przyjaźnię z bandami super mutantów. Trzeba się szanować.
- Powiedziałeś "super mutantów"? - zapytał zaciekawiony szeryf.
Dreyfuss nic nie odpowiedziawszy, zasnął.

(*(*)*)

Trzech mężczyzn spotkało się za miastem obok starej szopy.

- On coś wie - powiedział szeryf.
- Gówno tam wie - przerwał Hakeswill - Czuje pętlę na szyi to bajeruje, żeby się ratować.
- Czy ja wiem? - wtrącił się Soren - Pogłoski o sporym oddziale mutantów dochodziły do nas już wcześniej i to od bardzo wiarygodnych osób...
- Że już nie wspomnę, że podobno maszerują z tego samego kierunku, z którego przybył ten facet - dodał szeryf.
- Jezu! A róbcie sobie co chcecie!
- Trzeba z nim jeszcze raz pogadać...

Szeryf i Soren odwiedzili Dreyfussa w więzieniu. Na siłę wyrwali mężczyznę z głębokiego snu i zmusili do rozmowy.

- Jak będziesz współpracował, to może ci darujemy... - zachęcał szeryf.
- Co wiesz o tych mutantach? - zapytał Soren.
- Wiecie co? Jakoś nie chce mi się pomagać ludziom, którzy chcą mnie zabić tak czy siak. Życzę powodzenia... i miłego końca świata...
- Nie odwracaj się do mnie plecami, jak z tobą rozmawiam! - rykną szeryf.
Dreyfuss zerwał się z pryczy i krzyknął:
- Chcecie informacji? Oto moje warunki - jeden - bezdyskusyjne zwolnienie mnie z więzienia z przyrzeczeniem nie czepiania się mnie. Dwa - dostaje z powrotem swoją broń. Trzy - dajecie mi prowiant na tydzień podróży i trochę amunicji a jeszcze wam pomogę skopać dupę mutantom!
- Chyba coś bredzisz? - zapytał Soren. - To się robi nudne...
- Zamknij się, Soren - przerwał szeryf - Zrobimy to. A jak coś pójdzie nie tak to on nam za to zapłaci.

Gdy już Dreyfuss przedstawił sytuację i mieszkańcy miasta dowiedzieli się o grupie około pięćdziesięciu mutantów uzbrojonych w rury, maczugi i kilka karabinów rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do obrony miasteczka. Ludzie nie chcieli opuszczać swoich domostw, a burmistrz Hakeswill przekonał ich, że mogą zdołać odeprzeć atak najeźdźców. Trzeba się tylko postarać... Przy pomocy Braminów przyciągnięto kilka starych wraków tworząc prymitywne barykady. Rozdano broń, rozstawiono warty, przydzielono zadania. Hakeswill wprowadził zakaz zapalania światła i poprosił o pomoc tajemniczego Matthew'a. Ów mężczyzna przybył kiedyś do miasteczka i żył przez jakieś piętnaście lat na uboczu, nie wdając się w żadne konszachty z rdzennymi mieszkańcami tego rejonu. Z racji postury, skoordynowanych ruchów oraz codziennego trenowania w strzelaniu, mieszkańcy miasta podejrzewali, że był kiedyś żołnierzem lub awanturnikiem. Ogółem rzecz biorąc - człowiekiem zaprawionym w bojach. Dokładnie takim, jakiego potrzebowano w tak czarnej godzinie. Małomówny Matthew zgodził się pomóc - on również chciał bronić ziemi, którą nazywał domem.
Kilka godzin spędzono na wypatrywaniu nie nadchodzącego wroga. Gdy całą ta sytuacja zaczęła się mieszkańcom miasteczka nudzić, zaczęły krążyć pogłoski o rzekomym "oszustwie" Dreyfussa, chcącego ratować własną skórę. Już doszłoby do linczu, gdy nagle jeden z obserwatorów krzyknął:

- Nadchodzą!

Ludzie wspięli się na barykady i ujrzeli kohortę mutantów biegnących w kierunku spowitego mrokiem miasta. Padły pierwsze strzały. Mimo, iż w większości celne, nie wystarczały do powstrzymania wroga. Padło kilku mutantów, ale reszta biegła dalej. Odezwały się również ich karabiny. Dreyfuss przy użyciu swoich zdolności ranił i zabił kilku mutantów, gdy ci byli jeszcze daleko. Teraz nerwowo przeładowywał broń. Pierwsi ranni po stronie ludzi. Krzyki. Huk. Krew. Potężne cielska przetaczają się przez ostatnie barykady... Nagle rozlega się terkot ciężkiego karabinu maszynowego. Stojący samotnie Matthew ściąga na siebie główną falę ataku, ale jego "M 249 SAW" szybko przerzedza szeregi wroga. Niestety, jakiś mutant resztką sił rzuca w pobliże mężczyzny granat rozpryskowy, i choć niezdarnie, zabija samotnego wojownika. Niedobitki armii mutantów wycofują się. Ponieśli dotkliwe straty. Ludzie strzelają im w plecy nie dając nikomu uciec. Kilka minut później jest już po wszystkim...
Hakeswill przytargał wraz z szeryfem starą naczepę na dwóch kołach.

- Zabierzcie ciało Matthew'a na stary cmentarz i pochowajcie - powiedział cicho szeryf - Soren zna drogę, to spory kawałek, ale dacie radę...
- My tu mamy rannych na głowie - powiedział Hakeswill jakby akcentując fakt, że Matthew jest jedynym człowiekiem zabitym w tej walce. W dodatku niewiele dla innych znaczącym.

Dreyfuss nic nie odpowiedział. Miał wielką ochotę dać burmistrzowi w ryj. Matthew był bohaterem, ocalił miasto. Nieważne, że się izolował. Był wartościowym, pełnoprawnym mieszkańcem tego miasteczka.

(*(*)*)

Dwaj mężczyźni szli po starej, zniszczonej szosie, ciągnąc naczepę ze zwłokami Matthew'a. Zmęczony Dreyfuss postanowił przystanąć na chwilę i zagadną swojego towarzysza:

- Może byśmy tak odsapnęli na chwilę?
Soren zastanowił się chwilę, poczym odpowiedział:
- Czemu nie? Już mnie nogi bolą...

Dwaj mężczyźni usiedli sobie na rozgrzanym słońcem piasku i milczeli. W pewnym momencie Dreyfuss zapytał:

- Czy on miał jakąś rodzinę?
- Ja... to znaczy on... - próbował powiedzieć Soren. Ale milczał. Wodził wzorkiem po okolicy jakby szukając tablicy z podpowiedzią.
- No wykrztuś to w końcu z siebie! - warknął poirytowany Dreyfuss.

Soren przełknął ślinę i powoli zaczął składać wyrazy:

- Wiesz... może wyda Ci się to głupie, śmieszne albo tragiczne, ale... Matthew żył obok nas przez te wszystkie lata... Teraz, kiedy mnie o niego zapytałeś uświadomiłem sobie, że ja praktycznie nic o nim nie wiem. Nigdy z nim nie rozmawiałem. Nie mam pojęcia o jego zainteresowaniach... nawet nazwiska nie znam. Może on się nawet Matthew nie nazywa...
- Człowiek mieszkał z wami przez tyle lat i zginął w obronie miasta, a wy nic o nim nie wiecie? - pytał z niedowierzaniem Dreyfuss.
- Noo... tak to wyszło - odrzekł unikając spojrzenia w oczy towarzysza Soren.
- Wiesz co... myślę, że powinniśmy już ruszać - rzucił Sam sygnalizując chęć zakończenia rozmowy.
- Chyba masz rację...

Mężczyźni chwycili liny i dalej ciągnęli, obracającą się leniwie na dwóch kołach, starą naczepę.

(Koniec)

 

  /do góry/ Saladyn 
__ 18 __
 

Radiated Copyrights 2001 by Przemek "Kazul" Ligner All rights Reserved.