ONE DAY ON THE DESERT
 
Zbawiciel SPIS TREŚCI
 
  
 

-Lincoln!- krzyknął głośno mężczyzna.
Spud parsknął.
-Kogo on woła? Szczura?

Frank nie odpowiedział, zajęty ładowaniem magazynku do Jackhammera. Dopiero gdy skończył, wychylił się zza załomu muru. Słońce zalśniło na jego hełmie. Odruchowo podkręcił chłodzenie kombinezonu na maksimum, nie spoglądając nawet na wskaźniki. Było gorąco, piekielnie gorąco.
Zza hotelu-jedynego budynku w mieście, z którego zostało coś więcej niż tylko żelbetonowy szkielet czy wyszczerbione zębiska ścian (ocalał nawet wyblakły szyld z napisem: "Hotel złamanych serc wujka Sama") wybiegł mały, szary kundel.
-Co za idiota nazywa psa Lincoln?- Spud popatrzył na Franka, lecz jego pytanie tak samo jak poprzednio pozostało bez odpowiedzi. Jego wspólnik w milczeniu kalibrował celownik optyczny hełmu spoglądając na człowieka poklepującego rozradowanego psa po łbie.

-Ciekawe, skąd on jest. Wygląda egzotycznie, nawet jak na to zadupie. Może to renegat z Vault City?
-Wątpię.- Frank odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu.
-Myślisz, że to traper albo jakiś włóczęga?

Frank patrzył jak mężczyzna zdejmuje z ramienia karabin, przyklęka, opiera łokieć o maskę samochodowego wraka i celuje. Ciszę wymarłego miasta zmąciły trzy strzały oddane w sekundowych odstępach czasu. W oddali stadko żerujących szczurów rozpierzchło się w panice po ruinach pobliskich domów, pozostawiając ciała martwych towarzyszy.

-Nieźle strzela, jak na włóczęgę.
Spud wzruszył ramionami, co w zbroi okazało się zadaniem nadzwyczaj trudnym.
-Ma dobrą broń, ot co. Chyba PSG.

Mężczyzna powiedział coś do psa i wskazał ręką w stronę zabitych szczurów. Kundel pobiegł na złamanie karku między ruinami. Nieoczekiwanie nieznajomy zaczął biec w stronę hotelu, przeskakując piętrzące się na drodze zwały gruzu i zgniecione wraki samochodów.

-Co on robi?- Spud zdziwiony, ale i odrobinę zaniepokojony odbezpieczył swojego Jackhammera.
-Za daleko- powstrzymał go Frank. Szkoda amunicji.
Spud westchnął głęboko.
-No dobra. Chodźmy do wujka Sama złamać komuś serce. Popatrzył na Franka oczekując aprobaty.
Za przyciemnionym szkłem wizjera w kącikach oczu łowcy pojawiły się zmarszczki, co oznaczało, że Frank się uśmiecha.
- Podejdziemy stamtąd, od strony tej alejki- wskazał na zbiorowisko ruin, niegdyś będących prawdopodobnie sklepami, obecnie mogących jedynie dać im możliwość nie spostrzeżonego podejścia pod hotel.
W chwilę potem obaj łowcy biegli skuleni w stronę hotelu, od czasu do czasu przystając za resztkami ścian by zlustrować sytuację.
-Namierzyłem go.- Spud usłyszał w słuchawkach głos Franka, który przycupnął za zdezelowaną furgonetką jakieś dwadzieścia metrów od niego. - Okno drugie od lewej, parter. Facet zginie, bo zdradziła go jego własna czapka.

Spud wychylił się zza starego, dwudziestowiecznego muru z czerwonej cegły i popatrzył w stronę hotelu. Rzeczywiście, przez pozbawione szyb okno widać było plecy mężczyzny siedzącego przy biurku. Czapeczkę miał zawadiacko zsuniętą na tył głowy. Frank wystrzelił dwukrotnie. Obie kule trafiły w korpus, prawdopodobnie przechodząc na wylot, rzucając mężczyznę twarzą na biurko.

-Złamałeś mu serce, a facet nie zdążył nawet o tym pomyśleć!- Spud śmiejąc się pokazał Frankowi skierowany w górę kciuk. Frank opuścił właśnie broń i chcąc odpowiedzieć zaczął unosić rękę do góry, ale

Strzał rozbrzmiewa jak odgłos gromu. Ręka Franka zamiera w powietrzu wpół gestu, ciało osuwa się bezwładnie na ziemię i Spud dostrzega na wizjerze jego hełmu pajęczynkę od kuli.-Boże, te wizjery są przecież ze zbrojonego szkła- myśli Spud klękając za murem -kto to kurwa jest?- zadaje sobie pytanie, ale podświadomie czuje, że na zastanawianie się nad tym jest już za późno. Z trudem dociera do niego, że gdzieś popełnili błąd (ale gdzie?), i że Frank nie żyje (wygląda na to, że ta jego pieprzona pewność siebie w końcu nie wyszła mu na dobre) a także, co obecnie najbardziej go przeraża, że jego życie jest zagrożone. Życie Spuda Valentine'a, wespół z Frankiem Cobberem (choć teraz już bez niego) najlepszego łowcy nagród w promieniu co najmniej stu mil.
Spud przypomina sobie to ostatnie i czuje nagły przypływ energii i chęć zemsty, czuje wzywający go zew krwi i nienawiść do wroga. Decyzja zapada.
Sięga do pojemnika przy pasie i trzęsącymi się rękoma wyciąga dwie zielone pastylki "dopalacza". Unosi hełm, wsuwa je do ust, rozgryza nerwowo, połyka. Liczy do dziesięciu, wstając czuje już napływającą falami euforię.
Zginiesz, śmieciu, za to, że zabiłeś Franka .
Biegnie pochylony, broń chyba nic nie waży, czas wydaje się być spowolniony, wszystko widać ostro i wyraźnie, wyostrzony słuch wychwytuje nawet popiskiwanie szczurów gdzieś w oddali. Najgłośniej słychać jednak bicie własnego serca. Bum. Bum-bum. Bum.
Spud rzuca się przez otwarte na oścież drzwi do środka hotelu. Wstrząs przy zetknięciu się z zawaloną gruzem podłogą odczuwa jedynie podświadomie, na dalszym planie. Wszystkie zmysły zorientowane są na to, co dzieje się dookoła niego.
Hol. Kilka potrzaskanych krzeseł w rogu, zbutwiały ze starości materac, stanowisko portiera z ladą (na niej leży otwarta, pożółkła księga gości) i haczykami na klucze i półkami na depozyty, jakaś dziwna roślina w donicy przy oknie, na ścianie pokryty pleśnią obraz. Nagle
Zauważa (czuje) jakiś ruch w pobliżu lady. Strzela instynktownie, nie celując. Okrwawione strzępy szczura, rozerwanego dwunastomilimetrowym pociskiem bryzgają na ścianę.
Tylko szczur. Spokojnie.
Trzy możliwości. Pozbawiony drzwi pokój dla personelu, którego większą część widać jak na dłoni przez wyłom w ścianie. Drewniane, zdewastowane schody na górę do pokojów gości. Wreszcie otwarte na oścież drzwi, przez które widać korytarz prowadzący do innych pomieszczeń. Stamtąd dociera do Spuda jakiś szum (szept?)... Więc biegnie. W kilku susach pokonuje korytarz usiany drobinami szkła z rozbitych okien.
Unosi broń i jednym strzałem otwiera drzwi. Teraz słyszy dokładnie. Z biurka (tak właśnie, ze środka biurka) w jakiś niemożliwy do wyjaśnienia sposób wydobywa się szeleszczący głos śpiewający piosenkę:
"Babe, give me your lips for just a moment..."
Teraz rozumie swój błąd. Zbyt późno.
" ...and my imagination...."
Nagły odgłos strzału zagłusza słowa piosenki. Impet pocisku szarpie ramię Spuda do przodu, broń wypada z dłoni.
"...will make that moment live..."
Za plecami Spud słyszy głos mężczyzny dołączający się do piosenki:
-Give me, what you alone can give: a kiss to build a dream on...
Do otępiałego od "dopalacza" łowcy z trudem dociera, że przegrał.


-Zdejmij hełm i wejdź do pokoju.- rozkazał mężczyzna. -Plecak i przyborniki połóż pod ścianą. Ręce na kark .
Spud posłusznie wykonał polecenie. Jedynymi sprzętami w pokoju były utrzymane w całkiem dobrym stanie biurko stojące przy oknie i dwa fotele noszące ślady niedawnej naprawy, ustawione po jego obu stronach. Jeden z nich był pusty, na drugim siedział przechylony, z głową na stole, szkielet człowieka ubrany w skórzaną kurtkę , w której były dwie dziury po kulach, i w czapce z daszkiem przesuniętym do tyłu.
-Siadaj i nie ruszaj się.
Usiadł posłusznie. Mężczyzna zagwizdał donośnie. Za chwilę rozległo się głośne ujadanie - przybiegł Lincoln. Pies zawarczał groźnie, zdenerwowany obecnością obcego.
Nieznajomy przysiadł na ramieniu fotela po drugiej stronie biurka. Jego skóra zdradzała dziedziczną chorobę popromienną: była bezwłosa i pokryta ciemnymi plamami. Głębokie zmarszczki na pozbawionej zarostu twarzy zdawały się mówić o doświadczeniu i nieustępliwym charakterze, lecz bruzdy wokół ust znaczyły, że mężczyzna lubił się śmiać. Jego pozbawione rzęs oczy straciły na skutek choroby naturalną, niebieską pigmentację - tęczówki były niemal bezbarwne; w ich środku lśniły czernią źrenice. Nosił wytarte jeansy, do których przytroczona była kabura z pistoletem, i sztukowaną białą koszulkę z wyblakłym, odchodzącym płatami nadrukiem. Na nogach miał kowbojki z fantazyjnymi ostrogami, co w innej sytuacji z pewnością wprawiłoby Spuda w rozbawienie. Ale w tej chwili to właśnie facet w kowbojkach trzymał w garści wszystkie asy oraz jokera: jego prawa dłoń błądziła niebezpiecznie blisko pistoletu Desert Eagle kaliber 44, z którego jeden strzał, oddany z tak bliskiej odległości, wgniótłby część twarzy łowcy do wewnątrz, strzaskawszy kości. -Lincolna już znasz.- wskazał na psa mężczyzna - Teraz poznaj Sama, dyrektora hotelu. -Chwycił kościotrupa za szyję i usadowił go wygodnie w fotelu. -Musisz mu wybaczyć: Sam dla zasady nie podaje ręki.- zachichotał, zdjął z czerepu "Sama" czapkę i założył na swoją łysą głowę. Na czapce widniał enigmatyczny napis: "Philadelphia 76ers". Spud nie miał pojęcia, co to może oznaczać, ale instynktownie czuł, że nic dobrego.

-Słuchamy więc. Z jakiego powodu dwaj łowcy nagród chcieli sprzątnąć Bogu ducha winnego Orsona Wellesa, jego psa Lincolna i naruszyli wieczny odpoczynek ich kumpla Sama? Czyżbyśmy coś przeskrobali? Zrobiliśmy wam coś złego? A może ktoś rozesłał za nami listy gończe?
Spud milczał.
Orson, nagle jakby przypomniał sobie o czymś, otworzył szufladę biurka, wyjął z niej nieduży, jedno-kieszeniowy magnetofon i wyłączył go. Spud popatrzył zdumiony na urządzenie. Kiedyś widział w New Reno coś podobnie wyglądającego, ale z tamtego nie wydobywał się przecież ludzki głos...

-Tak, tak! To oznacza, że stary Lou Armstrong zrobił cię w konia, synu. Z moją niewielką pomocą. -Orson znów zachichotał, zadowolony z siebie. Wyjął z magnetofonu baterie i pokazał je Spudowi.
-Widziałeś kiedyś coś takiego?
Spud skinął głową.
-Gdzie? Daleko stąd?
-New Reno.
-Jest z nimi kłopot. Na dachu mam urządzenie zasilające, ale te baterie często wylewają... Te dwie są ostatnie...

Orson zasępił się, jakby zupełnie zapominając o wydarzeniach z ostatnich dziesieciu minut. Dopiero odgłos baterii, która wypadłszy mu z dłoni uderzyła o blat biurka, przywrócił go do rzeczywistości. Popatrzył na Spuda.

-Ach, ręka. Połóż ją na biurku.
Spud z obawą wypełnił polecenie.
-Dobrze się trzymasz, jak na faceta, który dostał kulkę.- Orson popatrzył w oczy Spuda i widząc jego zwężone źrenice roześmiał się. -Zdaje się, że jesteś nieźle nakoksowany.- Wyciągnął zza pasa nóż i wbił go błyskawicznie w skafander Spuda, niebezpiecznie blisko jego ręki, po czym szarpnął do siebie, rozdzierając materiał. Schował nóż i pogmerał chwilę w szafce biurka. -Masz tu bandaż i stimpaka. Zrób coś z raną, dopóki jeszcze nie czujesz bólu.

Podczas gdy Spud pilnowany przez Lincolna opatrywał rękę, Orson obejrzał zawartość jego plecaka. Znalazł kilka skór geckonów, licznik Geigera, parę ampułek z różnokolorowymi kapsułkami, racje żywnościowe, składaną saperkę, filtry do wody ("Bez nich nie wychodź ze schronu" - głosił napis na opakowaniu), rewolwer magnum kaliber 44 (który łowca nosiłby przy sobie, gdyby miał w głowie więcej oleju), antidotum na truciznę...
Na samym dnie plecaka odkrył kartkę papieru pokrytą drukowanym pismem:

 

PRZYBYŁ ZBAWICIEL!!!

Czy jesteś nieszczęśliwy/ nieszczęśliwa? Czy w życiu brakuje Ci czegoś?
Czy każdego (prawie każdego/ często) dnia zadajesz sobie pytanie: "po co to wszystko?"
Czy doskwiera Ci brak miłości/ przyjaźni/ tolerancji? Czy masz już dość patrzenia, jak jedni zabijają innych? Czy uważasz, że dość już cierpienia i bólu, dość nienawiści?

Jeżeli na przynajmniej jedno z tych pytań odpowiadasz: "tak", to my możemy ci pomóc.

PRZYŁĄCZ SIĘ DO NAS!!!

Nie, nie chcemy wcisnąć ci działki Jetu czy butelki alkoholu, po których obudziłbyś/ obudziłabyś się następnego ranka z bólem głowy i wciąż tymi samymi problemami.

RAZEM ZBUDUJEMY RAJSKI OGRÓD!

Jesteśmy grupą ludzi, zjednoczonych jednym celem: "uczynić ten świat lepszym".
Chcemy tego dokonać bez nienawiści, bez zabijania innych istot myślących tylko dlatego, że wyglądem różnią się od nas. Chcemy, by fundamentami rajskiego ogrodu stały się wzajemne zaufanie, przyjaźń, miłość, nadzieja. Naszym przewodnikiem jest On, ZBAWICIEL, na którego przybycie Ziemia czekała ponad dwa tysiące lat. On dodaje nam otuchy każdego dnia i napełnia nasze serca nadzieją. On powtarza nam: Szukajcie, a znajdziecie. Kołaczcie a otworzą wam. Proście, a będzie wam dane. Jeśli wątpisz w nasze słowa, nie mamy Ci tego za złe, po prostu PRZYJDŹ, ZOBACZ ZBAWICIELA NA WŁASNE OCZY I WYSŁUCHAJ GO!
Przekonasz się, że mówimy prawdę. Świat wcale nie musi pozostać taki, jaki jest! Możemy go zmienić!

NIGDY WIĘCEJ KRADZIEŻY!
NIGDY WIĘCEJ NIETOLERANCJI!
NIGDY WIĘCEJ PRZEMOCY I ZABIJANIA!

NIECH MIŁOŚĆ ZATRYUMFUJE!


Nie ważne skąd pochodzisz. Nie ważne, czy jesteś "normalem", "ghulem" czy "mutantem" - bo tak naprawdę liczy się to, co czujesz.

WYSTARCZY, ŻE PRZYJDZIESZ GODZINĘ PRZED ZACHODEM SŁOŃCA na WZGÓRZE NADZIEI (godzina drogi na północ od New Reno), a zobaczysz ZBAWICIELA i usłyszysz jego słowa.

BUDOWNICZOWIE RAJU

I pamiętaj: Razem możemy uczynić świat lepszym.

 

To wszystko, druga strona była pusta. Orson uśmiechnął się do własnych myśli.
-Co to znaczy? - pokazał Spudowi ogłoszenie. - Kim jest ten Zbawiciel i kim są "budowniczowie raju"?
-To stare ogłoszenie. Zbawiciel to człowiek poszukiwany przez prawo. Dowodzi grupą ludzi, którzy każą nazywać siebie "Budowniczymi Raju". To banda oszustów nawołujących do rewolucji i próbujących wyłudzić forsę od naiwnych. Możesz mi wierzyć, to co tu piszą nie ma...
-Jasne, że mogę ci wierzyć- zaśmiał się Orson, przerywając Spudowi - Ale ten Zbawiciel, widziałeś go kiedyś?
-Nie. - Spud intensywnie myślał nad tym, co jeszcze powiedzieć, by ocalić skórę - to pospolity przestępca, podobno przybył z południa, od San Francisco albo dalej...
-A Raj? Co to jest Raj?
Spud popatrzył na niego i pokręcił głową, wykrzywiając usta w ironicznym uśmiechu. -To bzdura. Nie ma żadnego Raju.
Wybrał najcenniejsze i najbardziej użyteczne rzeczy z plecaka zabitego łowcy, który kiedyś nazywał się Frank. Spudowi związał z przodu ręce i przytroczył do pleców bagaż. Sam wziął drugi plecak i broń. Potem wyruszyli w drogę, zostawiając daleko za sobą zniszczone miasto Prudence i Hotel Złamanych Serc Wuja Sama.
Trzeciego dnia podróży, około południa, dotarli do Kanionu Armstronga. Orson nazwał go na cześć muzyka, którego kasety często słuchał, a o którym, jak mu się wydawało, nikt już nie pamiętał. Kanion był wąski, ale jego ściany dawały wspaniałe echo i czasami Orson, zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi, włączał magnetofon na cały regulator, i siedząc na kamieniu przy budce obserwował jak stadko pustynnych szczurów, zwabionych obecnością człowieka, nagle pierzcha, zdjęte paniką. Niewielka budka, która służyła mu jako przystanek w uciążliwej podróży między Reno a Prudence a zarazem "plantacja warzywna", stała tu od bardzo dawna; można to było poznać po zielonkawym osadzie pokrywającym ściany i rdzewiejącym dachu, który Orson przykrył szczelnie eternitem jeszcze w zeszłym roku na wypadek burzy piaskowej. Pośrodku kanionu, w odległości dwudziestu kroków od budki, znajdowała się stara studnia z betonową cembrowiną, z wciąż działającym, skrzypiącym przeraźliwie kołowrotem, do którego przymocowano na łańcuchu wiadro.
Na pozór wszystko było w porządku: gumowy wąż, podłączony do źródła wody, służący Orsonowi do podlewania sadzonek, wisiał na stojaku przy budce, folia osłaniająca grządki przed burzą piaskową była nienaruszona. Ale studnia... Orson dobrze pamiętał, że nawinął łańcuch na kołowrót, lecz teraz wiadro było odstawione obok studni, co znaczyło, że od czasu jego ostatniej wizyty ktoś obcy obozował w kanionie. Śladów nie dostrzegł, czyli było to co najmniej dwa, trzy dni temu. Mimo to Lincoln warczał niespokojnie. Orson uspokoił go poklepując po łbie, potem zajrzał do studni. "Niedobrze", pomyślał. "Jest może stopa wody i trochę mułu, który od biedy można przefiltrować..."
-Stój! Zostań tam, gdzie jesteś! Jeżeli zrobisz choć jeden krok, zabiję cię! Ręce na kark!!

(C.D.N.)

 

  /do góry/ Eden 
__ 20 __
 

Radiated Copyrights 2001 by Przemek "Kazul" Ligner All rights Reserved.